Żeby nie było tak różowo, mój organizm przeżywa kolejne rewolucje, a ja przy tym niesamowicie cierpię. O co chodzi? A no o to, że po podawaniu zastrzyków odnawiają się w opłucnej moje tkanki po napromieniowaniu, ale nie tylko bo lek działa też na uszkodzenia ośrodkowego układu nerwowego. Ten cały proces odbudowy jest w moim przypadku strasznie bolesny. Więcej kaszle zielonym badziewiem i malutkimi czarnymi popalonymi tkankami, a do tego mam nerwoból miedzy prawą piersią a żebrem.
Ból jest taki, że jak nagle się włączy to tak jakby ktoś przyszedł wziął sobie igłę i wbijał mi ją właśnie w te miejsce. A potem promieniuje to do piersi i kłuje aż do sutka. Na koniec parzy cały obszar i tu pojawiają się przekleństwa. Padam na blat w kuchni albo na łóżko i krzycze "ała ała ała". Na szczęście po tylu przeżyciach z bólem wiem jak sobie z tym radzić, no ale musiałam odoczekać aż dostanę receptę.
Wczoraj był u mnie Lekarz z pielęgniarką z hospicjum. Przebadał mnie i wypisał gapabentyne. Ja brałam ten lek w zeszłym roku, ale musiałam go odstawić, bo żygałam po nim jak kot. Ale Lekarz powiedział, że przepisuje najmniejszą dawkę, więc nie powinno być takich skutków ubocznych. Zobaczymy ważne żeby pomogło, bo tak nie można funkcjonować.
Na domiar wszystkiego mój Bohater się pochorował, gorączka 39 stopni, kaszel, katar, więc leży biedny (dziś był u lekarza), a ja się o niego troszczę będąc na każde zawołanie. Muszę go wyleczyć żeby zarazki nie opanowały mnie i Dorotki.
A teraz napiszę o tym jak pani z Mopru mnie potraktowała. W przed dzień zadzwoniłam tam i zapytałam do której jutro urzedują. Otrzymałam odpowiedź, że do 15:30. Także umówiłam się z Tomkiem że przyjedzie jak najszybciej z pracy, a ja gotowa z Dorocią będę już czekać na niego. Zawieźliśmy Niunie do Niani i w Moprze stawiliśmy się o 14:30. Na korytarzu pustki w pokoju oddawania wniosków jedna petentka i akurat wychodziła. Po niej zapukałam ja no i wtedy się zaczął teatrzyk, który odegrała sobie biurwa.
- słucham panią - odezwała się nie wpuszczając mnie do środka,
- dzień dobry, chciałam złożyć wniosek o niepełnosprawności,
Biurwa obróciła się za siebie i cynicznym głosem oznajmiła:
- ale wnioski dziś przyjmuję do 14:30.
- a dlaczego skoro dzwoniłam specjalnie pytać do której urzędujecie i pani mi powiedziała że do 15:30 - zmierzyłam ją piorunującym wzrokiem i czekałam jak wybrnie.
- ale ja dziś wychodzę wcześniej...
- ale w pokoju są jeszecze trzy inne osoby, które z panią pracują i mogą mnie obsłużyć- czyż nie? - zapytałam bardzo spokojnie z tym samym spojrzeniem.
Kobieta wzięła klucz wyszła i poprosiła bym poszła z nią do innego pokoju. Zachowanie jej było "słabe" tak kozaczyła jak wiejski figo fago. Śmiać mi się już potem chciało, bo ciagle chciała mi udowadniać, że mam wszystko źle. A to że wniosek nie z ich strony, a to że kolorowy wydruk, ale jak zaczęła czytać zaświadczenie od lekarza i papiery z onkologii to tak jakby dostała w papę. Nagle inna kobieta.
- dobrze przyjmuję te dokumenty, do trzydziestu dni ktoś się z panią skontaktuje telefonicznie. To tyle.
- bardzo dziekuję.
Wstałam połamana i ledwo doszłam do Tomka. Opowiedziałam Tomkowi o wszystkim i pomyślałam sobie, że ta kobieta musiałaby dostać trochę po dupie żeby nabrać trochę pokory i szacunku do ludzi.
Ale co się u mnie okazało, że zapomniałam o mojej dawce morfiny, którą miałam sobie zaaplikować przed wyjściem, a co najśmieszniejsze wieczorem okazało się że mam przeterminowany plaster o dobę. Więc pojechałam po bandzie...