„Nie sztuka się buntować przeciwko światu – przeciwko deszczowi, kiedy leje, i słońcu, kiedy praży. Sztuka buntować się przeciwko swoim ograniczeniom w imię przekroczenia własnych granic” Ks. J.Tischner

środa, 29 lutego 2012

Muśnięta promieniami słońca...

Ubrałam kurtkę i czapkę po czym wyszłam na balkon i siedząc na taborecie wpatruję się w niebo. Co jakiś czas zamykam oczy, by móc skierować twarz ku słońcu, które promieniami, jak rękoma głaszcze moje policzki.... Czekając na przypływ większej dawki ciepła segreguję zdjęcia, jak na razie, teraz tylko one powodują że jest mi ciepło...na sercu :)



 

poniedziałek, 27 lutego 2012

Szaleństwo nocyceptorów

Przez te pięć ostatnich dni czułam się jak sinusoida. W każdym jednym dniu miałam przypływy i odpływy bólu. Mój bohater w międzyczasie zachorował i leżał plackiem w łóżku, zakichany i zasmarkany, więc role się odmieniły. Tym razem ja mogłam wcielić się w bardzo opiekuńczą pielęgniarkę. Staraliśmy się przebywać w oddzielnych pokojach, dużo wietrzyć pomieszczenia, a Tomek starał się nawet, przebywając ze mną, nosić maseczkę "jak Japończycy przy sars". Jednym słowem przekichane było, ale się skończyło na szczęście jego choróbsko, dzięki herbacie którą wymyśliliśmy (3l garnek, gotująca się w nim woda z dodatkiem: 4 plasterków imbiru, 2 łyżeczek posiekanego korzenia żeń-szenia (dostępne w herbaciarniach), 2 łyżeczek owoców goi (dostępne w herbaciarni), 3 plasterków cytryny. Na koniec dodaje się 100ml soku z malin lub czarnego bzu i jedną saszetkę mocnej, czarnej herbaty. Ale nie tylko przez tą herbatkę Tomek czuje się lepiej. Trzeba pić rano i wieczorem kubek ciepłego mleka z czosnkiem i miodem (jak za czasów naszych babć:)), siedzieć w domu i spać duuuuuuuuuużżżżoooo spać, a przed tym spanie wypić teraflu żeby się wypocić. Po dwóch dniach Tomek poszedł do pracy, a kiedy wrócił powiedział "dobrze wrócić do świata żywych, czuje się naprawdę lepiej".
W tym samym czasie, kiedy on zmagał się z wirusami, mną sponiewierała ósemka, która znów przypomniała sobie, że chciałaby wyjść ze swojego kokona. Czyni to od dwóch lat, co jakiś czas robiąc spustoszenie w mojej buzi. Dziąsło wygląda jakby je przeorano. Ból w skali 1/10 - 9. Ja jak zwykle nie zażywam żadnych tabletek przeciwbólowych tylko jem kostki lodu, a potem śpię. Dobrze że nie pamiętam jak wyżynały się moje pierwsze zęby...
Jakby tego było mało, wczoraj okazało się że moja kobiecość wcale nie podda się tak szybko bez walki. Do tej pory, co miesiąc był to "atak jajników", teraz jest to "atak na jajniki". Rano czułam się tak jakby wpuszczono do mojej macicy braci Kliczko w rękawicach bokserskich, Władek wybiera lewy jajnik a Witalij prawy, przyszli odbyć swój trening przed najważniejszą walką i naparzają jak na workach treningowych - ból 1/10 kurwa 20!!!! Po 20 minutach walki z Kliczkami - padam znokautowana. Leżałam na kafelkach i zwijałam się skopana i zalana zimnym potem. Tomek podał mi ostatni środek ratunku - Minesulin. Budzę się po 30 minutach i uśmiechnięta w końcu zasiadam do śniadania, które przygotował mój bohater.

Między tymi naszymi nieznośnymi chwilami, mieliśmy całkiem radosne - pichciliśmy w kuchni, marząc o nowej... Nasz jedyny mebel w kuchni - kredens, po ośmiu latach, naprawdę zaczyna nie mieścić wszystkich niezbędnych narzędzi kuchennych...ale już niedługo i nasze marzenie się spełni :)) Przed tworzeniem w kuchni robię piling twarzy, a potem nakładam maseczkę głęboko nawilżającą, bo się łuszczę jak żółw.
A co wieczór, jak zwykle oglądamy filmy i zajadamy się dobrociami, ostatnio była u mnie Aśka, mówiła coś o tabelce w której wypisuje sobie wszystkie słodycze zjedzone w trakcie postu, chodzi o to że jak widzi że zjadła za dużo szt. ciastek to na drugi dzień pości, czy jakoś tak. Ja nie mam żadnych ograniczających postanowień niestety. Jest fajna rzecz w tym chorowaniu, że mi się ograniczać nie wolno ha ha ha. Poza tym doszukałam się wiele pozytywnych stron tego mojego chorowania, jedna z nich to KWIATY.  Dostaje kwiaty, które kocham nie tylko ja, ale i moje kotki. Czasem do dzieci mówi się tak "Jesteś taki śliczny taki do schrupania" Masza i Szisza tak właśnie reagują na kwiatki, są jak zahipnotyzowane, gdy tylko zniknę z ich pola widzenia, robią sobie ucztę. Na noc kwiatki stoją wysoko na meblach w dzień, w zależności od wielkości, za witryną lub po prostu zabieram je wszędzie ze sobą :) Kocham kwiaty, niestety nie można mieć wszystkiego, kwiaty albo koty - wybrałam koty dlatego w moim mieszkaniu nie ma ani jednego kwiatka w doniczce...




koktajl z leśnych owoców

wtorek, 21 lutego 2012

...wyrób wytworzony w sposób nieprzemysłowy.

Minęły kolejne cztery dni spędzone w łóżku, choć przede wszystkim na goszczeniu się z przyjaciółmi, którzy umilali mi każdą chwilę, a to przynosząc pączki własnego wypieku, a to przygotowując u mnie wspólny obiad (spaghetti carbonara), czy też oglądając ze mną biegi narciarskie, których jestem fanką. Dotarli też tacy cudowni ludzie, którzy po prostu siedzieli obok i byli, spędzając ze mną całe popołudnie. Tomek od piątku do poniedziałku miał na 14, więc z każdej wizyty cieszyłam się jak dziecko. Oczywiście mogłam te wszystkie swoje bolączki najzwyczajniej w świecie przespać, bo to moje najlepsze lekarstwo, ale niestety nie mogę spać całymi godzinami w dzień, bo w nocy nie potrafię za cholerę zasnąć.
Zastanawiałam się jak mogę dobrze spożytkować ten czas,  między jedną chemią a drugą. Do pracy chodzić nie mogę, na krótkie spacery owszem nawet trzeba się wybrać, poczytać mogę do czasu aż oczy nie zaczną mnie piec, na kinomaniaku jest limit w oglądaniu filmów, a telewizora unikam - no chyba że puszczają akurat "Wajrak na tropie" albo inny ciekawy film przyrodniczy typu "Dzika Polska". Brakuje mi moich prac manualnych - tworzenia biżuterii, wylepiania naczyń ceramicznych, filcowania - wszystko w ramach autoterapii zajęciowej... Jest jedna rzecz, która pochłania wiele czasu - segregacja zdjęć. Te, które trzeba wyrzucić, bo są zrobione seryjnie, lub te które trzeba w końcu wywołać, bo cztery albumy czekają na uzupełnienie, albo te które trzeba poprzenosić do poszczególnych, tematycznie utworzonych folderów. Zabawy z taką ilością zdjęć będzie na pewno do wiosny, jak nie do wakacji :) Jest jeszcze jedna rzecz, do której postanowiłam powrócić - filcowanie. Czekam na dwa pakunki z allegro, a potem zacznę tworzyć i to na pewno sprawi, że w moim organizmie będą się wytwarzać jeszcze większe dawki hormonu szczęścia :-))))
(Sześć lat temu wraz ze świadectwem pracy dostałam ekwiwalent za niewykorzystany urlop, pamiętam że następnego dnia pojechałam na giełdę kwiatową i wydałam wszystko na półprodukty, z których potem przez trzy miesiące produkowałam różne, dziwne stroiki na święta i obdarowywałam nimi rodzinę. Wtedy właśnie urodziła się myśl, żeby zainwestować w kurs florystyczny I stopnia, na który udało mi się po dwóch latach nazbierać i ukończyć).
Tak więc, czekając na paczkę, upiekłam mojemu bohaterowi - słodyczoholikowi ciasteczka korzenne z polewą czekoladową. A teraz zabieram się za sortowanie zdjęć, mając przed sobą bukiet czerwonych tulipanów i  kubek ciepłego, wiejskiego mleka.





piątek, 17 lutego 2012

Chemioterapia Onkologiczna II - cykl II

Budzik stawia nas na równe nogi o 5 rano. To dla mnie jeszcze noc, ponieważ od trzech tygodni mam problem z zasypianiem, a kiedy już zasnę to śpię nawet do samego południa. Ale wykorzystuję tą swoją bezsenność przez oglądanie filmów. Podczas tych seansów nocnych zobaczyłam wiele bardzo dobrych filmów jak np.: Służące, Spadkobiercy, Żelazną Damę, Dobre Serce, Bracia Klitscho czy Taxi A, także nie ma tego złego...
Przygotowani do wyjścia z szufelką i drapakiem w ręku udajemy się na parking. Widok bajeczny, samochody zasypane do wysokości klamek. Po rozprawieniu się ze śniegiem, wsiadamy do nagrzanego już auta i próbujemy wydostać się z parkingu - co nie jest takie proste, bo o tej porze nic nie jest odgarnięte. Po trzech minutach kołysania autem udaje nam się ruszyć z miejsca, ale po chwili znów koła kręcą się w miejscu, więc znów wsteczny - jedynka, wsteczny - jedynka, wyczucie chwili i gotowe tym razem wyjeżdżamy z parkingu. Drogi lokalne i krajowe są białe, mijamy w Piekarach jedną piaskarkę i dwie koparki. Jadąc 50km/h tam gdzie jest to możliwe, szczęśliwie docieramy na miejsce. Parkingi na terenie Instytutu są prawie puste. 
Po zarejestrowaniu, udajemy się na drugie piętro, by tym razem przed wlewem pobrano mi krew. Wchodzę jako pierwsza. Miła siostra wybiera sobie żyłkę, ale mając jeszcze sporo nienaruszonych okazów wybiera akurat tą, która przeszła najwięcej. "O przepraszam, już próbuję pomalutku, żeby nie piekło...ma pani zrosty tutaj". Pomyślałam sobie, że nie trzeba być pielęgniarką, żeby to zobaczyć gołym okiem bez wkłuwania się w nią. Już po bólu. Schodzimy do bufetu, by tam poczekać na wyniki. Jemy śniadanie w postaci kanapek z pysznego chleba z soczewicą i smakowitych dodatków. "A teraz chociaż jeden na szczęście" Tomek przynosi dwa śmiejące się do nas pączusie. Są piękne ale zbyt dużo na nich lukru, więc zdejmuję centymetrową białą warstwę i zjadam pączka ze smakiem. I tak po półtorej godziny goszczenia się w bufecie udajemy się pod gabinet lekarski. "Pani Agato zapraszam". Młoda lekarka, którą widzę po raz pierwszy, pyta mnie o skutki uboczne, po czym zaprasza do drugiego gabinetu na badanie palpacyjne. "Wszystko w porządku, niczego niepokojącego nie wyczuwam. Można się ubrać". Wracam do pani doktór i czekam na wyznaczenie dat najbliższych chemii. "Pani Agatko, kolejna przypadnie w Dzień Kobiet, a czwartą dawkę podamy drugiego kwietnia i tu już będzie drugi rodzaj chemii, dlatego jak już pani wie, będzie musiała pani u nas zostać góra pięć dni, na obserwacji". W trakcie naszej rozmowy, siostry zajmują się papierkową robotą. Na koniec dostaję kilka świstków: receptę na tabl. p/wymiotne, kartkę na l4, dwie karteczki które zabierają na chemioterapii oraz oświadczenie, które muszę podpisać, wyrażając tym samym zgodę na podanie chemii.
Po tej jakże sprawnej wizycie, udajemy się do lady, za którą pracuje pielęgniarka, zabierając mi wszystkie niezbędne papierki. Otrzymuję w zamian zwolnienie lekarskie. Mogę wchodzić po 10 minutach, także Tomek idzie na miasto, a ja idę do sali, w której zasiadam na "mój" fotel. Przed sobą widzę dwie płaczące, siedzące obok panie. Jedna z nich to pani od "panieńskiej spódnicy". Myślę sobie, czyżby dzisiaj nie było kabaretowej atmosfery... Odsłaniam lewą rękę, do której od razy wkłuwa się siostra. Po włączeniu pierwszej kroplówki dostrzegam, że siostrom którym dzisiaj wypadł dyżur na chemioterapii nie dopisuje humor. Widząc zapłakane pacjentki i nabzdyczone siostry postanawiam zostać w swoim świecie i nie odzywając się do nikogo wyciągam mp3 i włączam czerwony album Comy, opieram głowę o poduszkę, zamykam oczy i czuwam, wystukując rytm na oparciu fotela. Od czasu do czasu spoglądam na kroplówkę czy dalej kapie i zerkam przy okazji czy paniom płaczącym się poprawiło - niestety nie, atmosfera nadal jak na stypie, więc wracam do mojej pozycji. Po 45 minutach podchodzi do mnie siostra i podaje mi drugą kroplówkę. W międzyczasie esemesuję z Agą, chichrając się ukradkiem z ich treści. Tak mija kolejna godzina, kończy się druga kroplówka. Podczas gdy siostra zmienia ją na trzecią "oranżadkę", jedna z pań płaczących właśnie wychodzi, Do tej drugiej pacjentki podchodzi inna siostra i mówi coś podniesionym tonem, każąc się jej uspokoić i skończyć płakać. Chwila milczenia i siostra znów zwraca się do pacjentki "Co nakrzyczałam na panią prawda? Nie tylko pani ma zapalenie żył, próbuję się wkłuć po raz kolejny, ale pani niepotrzebnie patrzy na tą igłę i bojąc się odsuwa mi pani rękę, nie pomaga mi tym pani w ogóle. Bardzo proszę wziąć się w garść, bo zawołam lekarza". Puszczam Comę po raz trzeci tym razem głośniej :) 
Siostra wkłuwając się do grubszej żyły i regulując kroplówkę na szybsze tempo sprawiła, że udaje mi się wyjść o godzinę wcześniej niż ostatnim razem. Siedzimy w holu jeszcze przez chwilę, by rana po wkłuciu trochę przyschła, po czym wracamy do domu. Po drodze, w pewnym miejscu omijamy dwie straże pożarne, dwa radiowozy, dwa zmiażdżone samochody i...dwa ciała w czarnych workach, opatulone kocem termicznym. O tym śmiertelnym wypadku na krajowej 88 słyszymy po chwili w radio w wiadomościach dla kierowców. Nam udaje się szczęśliwie dojechać do domu. Zjadamy wcześniej przygotowany przez Tomka obiad i wskakujemy do cieplutkiego łóżka dokończyć przerwany sen...


wtorek, 7 lutego 2012

Chociaż garstka...

Jutro mija dokładnie sześć lat, od czasu kiedy wycięto mi guza o średnicy 1,4cm, który makroskopowo był zmianą łagodną. Kilka szwów, trzy tygodnie w domu a potem miał być powrót do mojej spokojnej rzeczywistości. Lecz tak się niestety nie stało, moja przygoda trwa do dnia dzisiejszego. Wprawdzie nadal jestem w swojej spokojnej rzeczywistości, ale bardzo przewartościowanej. Po jedenastu dniach od tamtej operacji odczytano mi wyniki histopatologiczne: "Carcinoma (sic!) ductale invasivum G-2 partim comedocarcinoma (G-2/G-3)".

Niedawno koleżanka zadała mi pytanie, czy miałabym coś przeciwko, gdyby bloga czytały osoby, które nie są moimi bliskimi, ludzie których nie znam.  Pomyślałam sobie a czemuż by nie. Oprócz tego, że na bieżąco informuję swoich bliskich o swoich doświadczeniach, to może uda mi się dzięki nim, chociaż w małym procencie, przekonać ludzi do samokontroli. Może uświadomię chociaż garstce, żeby nie byli zanadto pewni siebie, albo przeciwnie nie bali się, bo strach jest złym doradcą. Nie chodzi o to żeby popadać w paranoje, tylko o uświadomienie sobie pewnej rzeczy, tak jak sprawdza się stan naszego uzębienia u stomatologa, tak właśnie powinno się pilnować badań profilaktycznych dot. innych części naszego organizmu. Ja też miałam przekonanie, że mnie to nie dotyczy, bo jestem za młoda. Co się okazuje wiek nie ma tu nic do rzeczy. Nie musiałbym przechodzić przez te męczarnie gdyby moja czujność nie została uśpiona w tamtym czasie, bo mogłam chodzić na kontrolne USG, lecz kiedy się na nie wybrałam było już za późno. - aparat pozwala na wykrycie guzków już o średnicy 3 mm. Co ciekawsze, dostając zaproszenie od Międzynarodowego Centrum Nowotworów Dziedzicznych na wykonanie badań genetycznych, byłam pewna, mając w rodzinie od strony matki samych "rakowców", że wynik testu na BRCA1 i BRCA2 będzie dla mnie niekorzystny, okazało się że to też nie jest regułą, bo wyniki pokazały brak obciążenia genetycznego. Zrobiłam także testy w kierunku antygenowego białka markerowego CA-125 i również wyszły negatywnie.
Także niestety w tym pięknym świecie, który tak stroni od brzydoty, niepełnosprawności, starości i chorób, powinno się pamiętać w tej pogoni za dążeniem do ideału, żeby się nie oszukiwać i nie wmawiać sobie, że choroby są dla słabych i starszych. Kluczem do zdrowia jest profilaktyka, zatem bądźcie czujni, na raka nie trzeba umierać, on już i tak zbiera największe żniwo, bo wciąż jest zbyt późno wykrywany!

czwartek, 2 lutego 2012

"Kłamstwo zdąży obiec pół świata, zanim prawda włoży buty." J.Callaghan

Poruszyła niebo i ziemię, policję i prywatnych detektywów, ludzi dobrej woli i wszystkie media. Nie było osoby, dla której ta historia byłaby obojętna. Tydzień temu poryczałam się jak dziecko, kiedy Durczok przedstawił w faktach co się stało w Sosnowcu. Przez cały tydzień ludzie szukali tej małej istotki, a pogoda nie była dla nich łaskawa. W głowie kociły się różne myśli - żeby tylko porywacz nie znęcał się nad dzieckiem, żeby je nie głodził i czy aby nie marznie... Oglądałam konferencję prasową i mimo, że nie mam dziecka, nikt mi nikogo ukochanego nie porwał to czułam, że cała ta rodzina przeżywa coś niewyobrażalnego i współczułam im z całego, szczerego serca, dziennie nadsłuchując i mając nadzieję, że dziecko się odnajdzie żywe.
To co usłyszałam, przed dziesięcioma minutami w TVP Info zmroziło mnie tak, jakbym wyszła nago na balkon przy dzisiejszych mrozach. Odjęło mi mowę i próbuję znaleźć w sobie jakiekolwiek wyrazy zrozumienia dla tej kobiety, która w tak perfidny sposób okłamała wszystkich, którzy współczuli jej szukając i angażując się całym sobą w poszukiwania jej dziecka.
Teraz wszyscy zadają sobie pytanie - dlaczego przy tak szczegółowym przeczesaniu najbliższego terenu nikt nie dotarł do zwłok pod drzewem? Co czuje najbliższa rodzina?
Jestem daleka od osądzania ludzi, bo to należy do Najwyższego, nie mam na swoim koncie takiego incydentu, ale nie będę rzucać kamieniem. Wiem tylko że nie mieści mi się w głowie to co sobie wymyśliła ta dziewczyna, czy była na tyle niedojrzała, że nie zdawała sobie sprawy z konsekwencji tych kłamstw? Nawet będąc w szoku powinna zadzwonić po pogotowie, potem do rodziny. Myślę, że będzie zadośćuczynić do końca swoich dni...

środa, 1 lutego 2012

Ku Pamięci

Kot w pustym mieszkaniu

Umrzeć - tego się nie robi kotu.
Bo co ma począć kot
w pustym mieszkaniu.
Wdrapywać się na ściany.
Ocierać między meblami.
Nic niby tu nie zmienione,
a jednak pozamieniane.
Niby nie przesunięte,
a jednak porozsuwane.
I wieczorami lampa już nie świeci.

Słychać kroki na schodach,
ale to nie te.
Ręka, co kładzie rybę na talerzyk,
także nie ta, co kładła.

Coś sie tu nie zaczyna
w swojej zwykłej porze.
Coś się tu nie odbywa
jak powinno.
Ktoś tutaj był i był,
a potem nagle zniknął
i uporczywie go nie ma.

Do wszystkich szaf sie zajrzało.
Przez półki przebiegło.
Wcisnęło się pod dywan i sprawdziło.
Nawet złamało zakaz
i rozrzuciło papiery.
Co więcej jest do zrobienia.
Spać i czekać.

Niech no on tylko wróci,
niech no się pokaże.
Już on się dowie,
że tak z kotem nie można.
Będzie się szło w jego stronę
jakby się wcale nie chciało,
pomalutku,
na bardzo obrażonych łapach.
I żadnych skoków pisków na początek.
Wisława Szymborska