„Nie sztuka się buntować przeciwko światu – przeciwko deszczowi, kiedy leje, i słońcu, kiedy praży. Sztuka buntować się przeciwko swoim ograniczeniom w imię przekroczenia własnych granic” Ks. J.Tischner

środa, 28 grudnia 2011

Mucha w domu...

Siedzę z laptopem na kolanach i zastanawiając się co też interesującego mogę napisać, obserwuję moją kotkę. Wołam ją i co widzę?... Moja Szisza zabawia się z dość sporą muchą, której chyba mniej radości sprawia ta zabawa, bo przewrócona przez kocią łapkę bzyczy i kręci się na grzbiecie jak bączek. Myślę sobie skąd ta mucha u mnie w grudniu. Pogoda za oknem nieciekawa, deszcz i mgła powodują, że najchętniej poszłabym sobie pospać...Ale mucha to raczej zapowiada przyjście wiosny, a ja czekam z utęsknieniem na skrzypiący pod nogami biały puch.

Dzień przed świętami pojechaliśmy do onkologii. Zgodnie ze wskazówkami siostry, byłam już o 6:30 przed gabinetem, słuchając audiobooka "Tylko się nie pchaj. Krystyna Janda". Za drugą Panią w kolejce wchodziłam ja. Usiadłam przygotowana i czekałam na siostrę, która szykowała już igłę ze strzykawką i skalpel. Usunęła mi wszystkie szwy i wyssała chłonkę. "Pani Agatko bardzo ładnie się goi, proszę przyjechać w środę po świętach". Pożegnałam się i wyszłam, zależało nam bardzo na szybkim powrocie do domu, więc nie wchodziliśmy tym razem do bufetu na żadne przekąski. Wyjeżdżając zauważyłam, że w ciągu tej godziny zapełniły się wszystkie trzy place z miejscami parkingowymi. Liczba chorych zwiększyła się co najmniej dwukrotnie, od "tamtego czasu". Cała onkologia została niedawno wyremontowana i rozbudowana wzdłuż i w szerz. Cieszy mnie to, że mam tylko 35 km do Gliwic i nie muszę wyjeżdżać dzień prędzej, żeby móc dojechać na poranne godziny do instytutu... 

Przyjechaliśmy do domu nawet wcześniej niż przypuszczałam. Tomek poszedł do pracy a ja z mamą, która przyjechała do nas na święta i z którą odbudowujemy most porozumienia miedzy sobą, zabieramy się za gotowanie. Ja zajmuję się zupą grzybową, a mama pierogami z kapustą i grzybami. Zapachy zaczynają się rozprzestrzeniać po całym mieszkaniu - takie zapachy to tylko w święta. I to właśnie mnie cieszy, że pomimo tego, iż mogłabym robić te dania kiedy tylko poczułabym na nie ochotę, to jednak tego nie robię bo są one zarezerwowane na ten oczekiwany czas. Po sześciu godzinach pichcenia i sprzątania udało nam się usiąść na dziesięć minut z kubkiem grzańca w ręku. Miodowy smak i korzenny zapach sprawiły, że byłam już gotowa, by oddać się Morfeuszowi.

Święta Bożego Narodzenia były bardzo przeze mnie wyczekiwanie. Przeżyłam trzy dni w gronie najbliższych mi ludzi i pomimo tego, że mój bohater chodził do pracy to dzięki mamie, teściom, dziadkom czas, kiedy go nie było upływał błyskawicznie. Narodziny Dzieciątka Bożego celebrowaliśmy w parafii Ducha Świętego na Bytkowie, ponieważ od lat właśnie tam spotykamy się co niedzielę z Bogiem. Kościół ten przyciągnął nas do siebie dzięki scholi bytkowskiej, która elektryzuje przez śpiew, instrumenty (w szczególności skrzypce) oraz głosy tych utalentowanych, młodych ludzi. Księża mówią w tym kościele ludzkim językiem, mają świetne podejście do ludzi, są życiowi i dzielą się mądrymi przemyśleniami, kazania są treściwe i krótkie, nikt niczego nie wypomina, nie krzyczy i nie zachowuje się jak dyktator. To widać, że jest obopólny szacunek, bo kościół wypełniony jest zawsze po brzegi. Sam kościół jako budowla (z 1977r.) jest bardzo interesujący. W środku jest ogromna przestrzeń, białe ściany na których nie ma przepychu, a przez szereg okien z witrażami do środka wpada kolorowe światło. Nie ma ciężkich żyrandoli, są reflektory, krzyż z ukrzyżowanym Jezusem jest skromny i stoi z boku, a ołtarz nie wygląda jak chińska tandeta (i tu mogę zostać przez niektórych źle zrozumiana) tylko robi wrażenie dzięki ogromnemu gołębiowi z rozpostartymi skrzydłami.

Okres międzyświąteczny mija przyjemnie i smakowicie, a odwiedzający nie przestają przychodzić - co mnie bardzo cieszy. Dzisiaj z rana, w ramach ściągnięcia mnie na ziemię, znów zawitałam do onkologii na wypełnienie strzykawki. Idę pod gabinet i kieruje się do wypatrzonego miejsca, nagle ktoś mnie bierze za "tą" rękę, więc szybko reaguję... to Pani "nowa" :). Witam się z nią i zadaję standardowe pytanie "Jak samopoczucie?". Widzę jak jej zięć wstaje, żeby zrobić mi miejsce, więc siadam czekając na obszerną odpowiedź. Pani "nowa" opowiada o sobie, o świętach, o dzieciach i wnuczkach, i tak ani się nie spostrzegłyśmy, a tu już czas na opatrunek. Ja jestem za nią, więc Pani "nowa" wchodzi do gabinetu, a ja wracam do Tomka, który przysypia na krześle. Po godzinie wracamy do domu. Siostra prosiła o podejście do opatrunkowego przed konsultacją z lekarzem w poniedziałek. Przygotowuje się do tej wizyty, bo mam wiele pytań które mnie nurtują... ale jak na razie, nadal zagłuszam ból i myśli dobrym humorem, hartem ducha i drobnymi "wielkimi" rzeczami, jak na przykład: samodzielne umycie głowy, spanie na lewym boku po trzech tygodniach spania tylko na plecach :), albo też przejechanie 5 km samochodem trzymając kierownicę w dłoni. Chciałabym jak najszybciej, oczywiście w miarę możliwości, dojść do najlepszej kondycji ruchowej, by móc pójść do pracy i poczuć się pożyteczną i potrzebną...

...mucha is dead...