„Nie sztuka się buntować przeciwko światu – przeciwko deszczowi, kiedy leje, i słońcu, kiedy praży. Sztuka buntować się przeciwko swoim ograniczeniom w imię przekroczenia własnych granic” Ks. J.Tischner

czwartek, 15 grudnia 2011

"Jak z bicza strzelił."

Czas, jaki mi wyznaczono na zrośnięcie się rany, upłynął w tempie błyskawicznym. Podczas tych dziesięciu dni, pomimo tego, że przespałam z nich całe dwa dni (nie wliczając nocek), to udało mi się zanurzyć w takie ciekawe lektury jak: "Do Santiago. O pielgrzymach, Maurach, pluskwach i czerwonym winie." Sokolików, "Książe Mgły" Zafona, czy "Drobiny Życia" Ks. Marchewicza. Zdołałam też, ugościć kilku znajomych i powymieniać się spostrzeżeniami, poglądami i przeżyciami. Wypisać kartki świąteczne, pomailować ze sprzedawcami z allegro i pogadać na Skype z rodzinką, która jest kawał drogi ode mnie. Przez ten okres udało mi się również, usprawnić moją lewą rękę, która jest teraz silniejsza od prawej i nogi, które za każdym razem kiedy chcę coś podnieść zginają się do siadu. CHAPEAU BAS! dla wszystkich tych niepełnosprawnych, którzy bez rąk, ustami i stopami radzą sobie w życiu codziennym, naprawdę wiele możemy uczyć się od nich, na pewno pokory i cierpliwości do samych siebie.
To był też czas, w którym mogliśmy z Tomkiem zwolnić i bez z góry narzuconego pośpiechu zastanowić się nad zorganizowaniem wszystkiego co dotyczy wigilii, którą w tym roku "będziemy" przeżywać u nas w domu. Niestety, pomimo tego że czekałam na tę możliwość od dawna, to nie będzie mi dane cieszyć się w święta tak, jakbym sobie tego życzyła i to wcale nie z powodu mojego leczenia, które przypada na ten czas (ja uznaję to za atut), ale z przyczyn ode mnie niezależnych. Mój bohater domu w wigilię i w dwa świąteczne dni pracuję na najgorszą zmianę jaką mógł mu ktokolwiek przypisać, czyli od 14 do 22. Ale biorę to na moją poranioną klatę i powoli przygotowuję się psychicznie, mimo tego, że nie tak miało być.
Dostawaliśmy też wiele propozycji na spędzenie sylwestra w miłym towarzystwie i co się okazuje, że jedyne na co możemy sobie pozwolić to dwuosobowy domowy bal przebierańców. Scenariusz jaki przewidujemy jest następujący... Żonka w swoim dresiku przebrana za pacjentkę Instytutu, mężuś w uniformie przebrany za pracownika mpecu, zasiadają do stołu zastawionego "chłopskim jadłem", który wcześniej sobie przygotowali. Po skończonej konsumpcji wygodnie układają się na sofie, wsłuchując się w radiowe, sylwestrowe hity. Po czym nastawiają budzik, by w razie niespodziewanej drzemki nie przegapić najważniejszego wydarzenia tej nocy... I słusznie bo budzik pięknie komponuje się z właśnie wystrzelonymi w niebo fajerwerkami budząc zaspanych domowników i daje sygnał, że to już ta chwila, na którą wielu czekało. Nasycając oczy kolorami petard, moczą usta w kieliszku, połykając symboliczny łyczek szampana. Po tym, jakże hucznym świętowaniu lądują w łóżku i... wtuleni każde w swoją pościel, zapadają w błogi sen, życząc sobie lepszego, ale nie gorszego Nowego Roku, gdzieś w oddali słysząc jeszcze spóźnionych, jak co roku świętujących z petardami na dworze. Tomek mógłby zostać w swoim uniformie, bo miałby wtedy dodatkowe minuty snu zanim wyszedłby na 6 do pracy.
Wiem że, nigdzie byśmy nie poszli ze względu na mój stan fizyczny, ale nie dość że zabierają mu święta, które miał chociaż w połowie spędzić z najbliższymi, to jeszcze sylwester, który jest już mniej dla nas istotny, ale mogliśmy go spędzić z naszymi znajomymi. Pozdrawiam człowieka, który tworzy grafik swoim pracownikom, życząc mu rodzinnych świąt...
Wracając do spokojnie przebytych, przeleżanych, przespanych i przechodzonych dni. Przez trzy ostatnie, wychodziłam na krótkie spacery, wypełniając ostrożnie płuca świeżym, w sumie jeszcze jesiennym powietrzem, tak by mogły być gotowe i sprawne na jutrzejszy dzień. Wychodzenie na powietrze bez uprzedniego dotlenienia mózgu, po tak długim siedzeniu w domu, mogłoby się skończyć zawrotami głowy, a tego byśmy nie chcieli.
Zanim udam się w ramiona Morfeusza, skorzystam jeszcze z tych paru chwil i oddam się, już napoczętej lekturze: "Za dużo słońca w Toskanii. Opowieść o Chiati" Castagniego. Jutro na pewno niczego się nie dowiem, ale oprócz zdjęcia szewków może coś ciekawego mnie spotka. Ktoś znowu opowie historię, może spotkam Panią "nową" i może odkryję jakieś nowe danie w bufecie, który zgodnie z tradycją mam zamiar odwiedzić.