Pobudkę mieliśmy o 3:18 dzięki naszej kotce, która przeżywa jakieś marcowanie. Chcieliśmy ją uciszyć głaskaniem, ale się nie dało. Dlatego wpadliśmy na wspaniały pomysł - szkoda tylko, że tak późno. Nałożyliśmy Sziszy kaftanik, który rok temu dostała po sterylizacji. Ona zachowuje się w nim tak jakby ją sparaliżowało, i jest bardzo potulna, a co najlepsze mruczy przy tym jak traktorek. Ale mimo tego, że kot został uciszony i nie miauczał już jak dziecko, to żadne z nas ponownie już nie usnęło.
O godzinie 8 jesteśmy już w rejestracji. Potem udajemy się do punktu pobierania krwi, ponieważ muszą mieć sprawdzony poziom kreatyniny, by mogli wykonać mi badanie. Następnie udajemy się do kolejnej rejestracji, w której stoimy 25 minut, bo ludzi jest od groma. Po tym czasie nawiązuję kontakt z Panią rejestrującą. Nagle pada pytanie - "Kiedy była ostatnia miesiączka?" odpowiadam -"W trakcie" Ona patrzy na mnie i mówi -"Nie słyszę". Myślę sobie, kobieto ja wiem, że dla nas to zupełnie normalna rzecz, ale dlaczego mam rozmawiać o mojej menstruacji przy tych wszystkich ludziach. - "Przepraszam, ale tak mamy o tym rozmawiać? Ja nie będę do Pani krzyczeć". -"No tak. To ja Panią proszę tutaj na bok do mnie". Pani mi mówi, że powinnam być między 5 a 12 cyklem menstruacji, więc ją pytam gdzie to jest napisane, a ona że lekarz powinien mi o tym powiedzieć. Więc jej mówię, że żadnej takiej informacji nie uzyskałam, zresztą u kobiet miesiączki się przesuwają, więc w styczniu miałam inaczej i teraz też mam inaczej. Pani każe nam czekać i biegnie gdzieś z moim skierowaniem. "Znów problem, znów niedopatrzenie, znów pominięta ważna informacja, jasna cholera co z nimi, najpierw przesuwają przez to operacje, a teraz to. Niech tylko przesuną mi ten rezonans to się dowiedzą. Czekałam trzy miesiące na to badanie." Po wylaniu żalu Tomkowi, przychodzi Pani i mówi - "Proszę za mną". Idziemy, siadamy w poczekalni przy gabinecie. - "Proszę poczekać, aż zawołają" - "Dobrze, dziękuję". Jest godzina 8:45, na moim skierowaniu wyznaczona godzina badania to 10. Opieram się o ramię Tomka i zasypiam...
Budzę się po dwóch godzinach, bo ktoś mnie woła. Zrzucam pospiesznie swój płaszcz i torebkę, i wchodzę do pomieszczenia, w którym każą mi się rozebrać. Pani doktór robi ze mną krótki wywiad - " Kiedy była ostatnia operacja? Kiedy ostatnia radioterapia? Kiedy ostatnia miesiączka? Kiedy ostatni tomograf lub rezonans? Kiedy zakończona hormonoterapia?" Po uzgodnieniu, w którym dniu cyklu jestem, zakładają mi wenflon i zapraszają do następnego pomieszczenia. Wow, co za maszyna, jest zimno, głośno i bardzo jasno. Rozebrana do połowy kładę się brzuchem do łóżka, piersi mają swoje oddzielne wyżłobione dziury, w których muszę precyzyjnie je ułożyć, podobnie jak głowa, a raczej twarz. Pod ramiona (kościste, jak to Pani raczyła zauważyć) włożono mi gąbczaste podpórki, a do ręki podano gumową gruszkę - "Tu jest dzwonek gdyby coś się Pani działo". Do wenflonu podłączono mi wężyk, którym będą wpuszczać kontrast. Plecy zasłonięto mi czymś ciepłym (nie widzę, bo jedyną rzecz którą widzą moje oczy to biała, metalowa część łóżka, dziesięć cm od twarzy). - "Pani Agato zaczynamy, bardzo proszę swobodnie leżeć i się nie ruszać". I nagle założono mi na uszy słuchawki tłumiące głośne dźwięki. - "Proszę się nie bać, będzie głośno". Ha ha ha głośno to mało powiedziane!
Wjeżdżam. Coś pompuje, coś ćwierka jak wróbel na przemian z tym pompowaniem. Nagle jak alarm zaczyna coś wyć, potem turkot i zmów wyje. I tak przez trzy minuty, te słuchawki to chyba ozdoba jakaś, bo ryk taki, że zmarłego by obudziło. O przestało, znów słyszę pompowanie z ćwierkaniem na przemian. Nagle pisk, ale taki, że zadrżałam, myślę sobie cholera jak tu się nie ruszać, przecież człowiek spina się, żeby się nie wystraszyć ale się nie da. Dobra, zaczynam się przyzwyczajać, i tak na przemian silnik traktora - tak jakbym głowę wsadziła mu pod maskę, potem odgłos drukarki igłowej, potem pisk, i znów alarm wyje niemiłosiernie. No zajebista ta maszyna, ale nie dałoby się jej jakoś wyciszyć skoro taka nowoczesna? Nagle ryki, wyjce i pikania przestają, pani pyta mnie czy wszystko jak na razie w porządku, odpowiadam jej, że tak. - "W takim razie teraz podamy kontrast". Kuźwa to jeszcze tego nie zrobiliście - "Dobrze" odpowiadam i czuję jak zimny płyn wlatuje do mojej żyły, robi mi się ciepło wszędzie, od karku aż do miejsc intymnych. I znów burczenie, wycie, drukarka igłowa, alarm, traktor, o i jakiś jeszcze nie znany dotąd dźwięk, który mogłabym przyrównać z młotem pneumatycznym.
Koniec, wyjeżdżam. Zejście z tego łóżka, to rzeczywiście wyczyn, bo w głowie kręci mi się jakbym wypiła pół litra, ubieram się po tym jak odłączono mi wężyk od wenflonu. Oczy mnie pieką i wszystko jest zamglone, a dźwięki stłumione. Siostra wyciąga mi wenflon i mówi, że wyniki będą za tydzień, przy okazji kontroli z lekarzem. Wychodzę, Tomek patrzy na mnie i wyciąga ręce "Tylko się nie przewróć... ale masz odciski na twarzy". Badanie trwało, jak się potem dowiedziałam - 45 minut, od wejścia do wyjścia z gabinetu. Ach cóż to był za koncert.
Po dotarciu do domu i wypiciu dużej ilości płynów, kładę się o 13 do łóżka, wstaję po czterech godzinach na siusiu i znów się kładę. Wstaję po kolejnych czterech godzinach i szykuję kolację. Tomek przychodzi z pracy, po godzinie znów jestem gotowa by iść spać. Kotu ubieramy kaftanik i zasypiamy o 23, ja budzę się po dziesięciu godzinach... Czy to normalne?