Moje Najbliższe nie zawiodły, wczoraj pochytałam opiekę nam Dorotką i dojazd do Onkologii. Ustaliłam też z technikami, że będę przyjeżdżać popołudniami. Tak więc rozpoczęłam kastrację radiologiczną. Przede mną pięć frakcji. Przed gabinetem byłyśmy o 10 tej, badanie palpacyjne i papierologia poszły sprawnie. Natomiast czekanie przy symulatorze, w którym odbywa się rysowanie ciała (dzięki temu nie mam maski, a rysunek jest nietykalny), a potem czekanie na swoją kolej do naświetlania to kolejne wleczące się minuty. Na szczęście w towarzystwie w jakim byłam bardzo przyjemnie minęły.
Samo niszczenie jajników trwa pięć minut. Urządzenie naświetla najpierw górną część podbrzusza potem przesuwa się w stronę pleców i naświetla je od tyłu. Leżałam na wznak ze spuszczonymi do połowy ud getrami i lekko zsuniętą bielizną. Z rękami na piersiach i głową włożoną w specjalną podpórkę, tak czekałam aż się zacznie. Po chwili sprzęt zaczął buczeć. Zamknęłam oczy i pomyślałam jakie mam szczęście, że jestem mamą, że podjęłam taką decyzję, nie zgadzając się na kastrację wcześniej. W ciągu tych pięciu minut wyświetliły mi się obrazy z ciąży, porodu i tego całego okresu kiedy jestem mamą.
A skutki uboczne? Po wczorajszych naświetlaniach swędziała mnie skóra i miętoliły jelita. Mam też częstomocz i to podobno tyle co ma mi dolegać.
Dziś przejechaliśmy w trójeczkę, nasza Córcia zatrzymała się przy rybkach i ani rusz... Więc siedzę i czekam pisząc sobie tego posta.
Jest 16:48 i nadal czekam, mam zapisane wejście na 15:10, przejechaliśmy wcześniej, bo Tour de Pologne przejeżdża przez nasze miasto, więc trzeba było uciekać zanim kolarze zablokowaliby przejazd.
Dziś wzięło mnie na pieczenie, a "zainspirowało" mnie jedno jajko jakie zostało mi w lodówce ;)