Jestem w onkologii. Nie będę, jak zwykle, pisać o kolejkach, pękających żyłach i nie mających granic w licytowaniu się chorych czekających w poczekalni. Napiszę tylko, że pobrano mi rano krew, przyjęto na oddział. Potem wysłano mnie na RTG klatki piersiowej, a na 15stą proszono o zejście na Ip. celem wykonania USG jamy brzusznej.
Wyniki z krwi wyszły dobrze, morfologia prawie w normie. RTG pokazał, że zmiana nowotworowa zatrzymała się - nie ma dalszej progresji. Stoi w miejscu jakby była w szoku gadzina, że takie drinki paskudne jej funduje. Na pewno dostane jutro dwie chemie, połówkę navelbiny i całą (nie podzieloną na 5 wlewów dziennie ani nie w tabletkach) dawkę nowej chemii, o której wcześniej była wzmianka. Działamy ostrzej, za kolejne dwa cykle będę miała skierowanie na Tomograf, żeby już skrupulatniej sprawdzić co dobrego się dzieje w opłucnej (a przy okazji innych częściach ciała). Jeśli chodzi o USG to czekałam w poczekalni o wskazanej godzinie, ale miła pani poinformowała czekającyh, że pacjenci z oddziałów mogą wrócić do swoich pokojów i przyjść za półtorej godziny. Powód? Za dużo pacjentów ambulatoryjnych i poślizg przez to, że rejestracja przypisuje dwóch pacjentów na jedną godzinę. Gdzie tu logika? Nie wiem. Wiem tylko, że gdy wróciłam po tym czasie do poczekalni musiałam w niej posiedzieć jeszcze godzinę, by dopiero móc wejść na badanie. Wyniki będą jutro. Już wiem, że mam kolejnego naczyniaka na wątrobie i torbiele na jajniku. Jutro dowiem się szczególów, może wyślą mnie na USG do Gina.
Wyszło słonko, akurat teraz kiedy tu jestem. Czekałam na nie z utęsknieniem, by móc wyjść w końcu z Milusińskimi na upragniony spacer. Ale wszystko przed nami. "Łeb do słońca" jak mawiała Magda...