Tak właśnie mija kolejny dzień w onkologii. Spałam do południa z przerwami na podanie morfiny, na połknięcie tabletki na czczo, na ubranie się i "nałożenie twarzy", na zaspokojenie pragnienia i na zamianę dwóch zdań z Panią Doktór.
- "...wyniki USG są w porządku zatem idę oddać zlecenie do apteki..."
- "Pani D. naprawdę jest ok wszystko? A te zmiany?"
- "nie przejmować się, a USG zrobimy nastepnym razem, bo dziś nie ma ginekologa, a zmiany na wątrobie to skutki uboczne chemioterapii, nic groźnego, wody w płucu nie widziałam tylko zwłóknienie."
Zaspokoiłam swoją ciekawość i położyłam się z powrotem spać do czasu, aż zawołała mnie pielęgniarka, abym wstawiła się do zabiegowego po chemię. Kolejka taka, że stwierdziłam ja to muszę najpierw coś przekąsić żeby w niej postać. Zaklepałam miejsce i poszłam zjeść. Jak wróciłam stałam raptem kilka minut i już przyłączono mnie do portu. Cały proces trwał godzinie. Najpierw sterydy, zastrzyk przeciewwymiotny, zofran przeciewwymiotny, ogromna strzykawka nowej chemii fluorouracil-5, kroplówka "starej" chemii navelbina i na koniec sól fizjologiczna w małej kroplówce w celu przepłukania portu. W połowie trwania tego procesu towarzyszył mi mój Bohater, który miał nadzieję zabrać mnie do domu, ale z powodu nowej chemii muszę zostać do jutra. Na tę chwilę czuję się dobrze, ale jak zwykle bardzo sennie dlatego zaraz zamierzam wtulić się w poduszkę...
A to widok z jednego z tutejszych okien. Zdjęcie nie oddaje tych barw, gęstości liści na gałęziach ani wielkości drzew, ale uwierzcie na słowo robią piorujunące wrażenie. Stoję i wlepiam wzrok...