Pakując się do jutrzejszego wyjazdu na podanie II cyklu chemii, słyszałam jak moja Córcia wariowała w łóżeczku (bo taki mamy rytuał przed kąpielą). I nie mogąc się powstrzymać, co jakiś czas przerywałam swoje pakowanie, by ją popodglądać i przyznam się, że nie potrafię się nią nasycić. Mogłabym siedzieć i godzinami na nią patrzeć, bo jestem jej tak spragniona. Teraz znów opuszczam moją rodzinkę - nie wiem na ile. A może wrócę do domu tego samego dnia. Za każdym razem, kiedy się z nią żegnam już jej nie obiecuje, że wrócę niedługo (po tym jak wróciłam ze szpitala po ponad miesiącu do domu, nie jestem taka pewna tych moich hospitalizacji). Ale zawsze jej obiecuje, że wrócę.
W czwartek tydzień temu, miałam I cykl Nevalbiny, wróciłam do domu po trzech dniach. Miałam przyjemność współpracować przez ten czas z przecudowną Panią Doktor i jadę z nadzieją, że jutro też obejmie mnie swoją opieką. Jutro dostanę info w jaki sposób i w jakich odstępach będę miała podawaną chemię. Wszystko miało zależeć od tego jak ten wlew na mnie podziała. I tu już mogę napisać napisać, że oprócz zwiększonego bólu w miejscu rozsianego nowotworu nie odczułam jakiś miażdżących dolegliwości jak po podaniu paxitakselu. Musiałam zwiększyć częstotliwość podawania morfiny (zamiast 8mg co 8h, podaje 8mg co 5/6h). Ostatnio motylki przestały ze mną współpracować i zatykały się po każdym wstrzyknięciu leku do brzucha. Wcześniej miałam je wkłuwane pod bicepsem, ale nie było to wygodne, bo musiałam angażować w to Męża, gdyż nie dosięgałam do wężyka. Teraz mam ten komfort, że jak się zapcha mogę sobie wkłuć nowy i sama podać lek. Ale to tak na marginesie.
Ogromnie się cieszę, że zażegnałam jak na razie ten cały horror ze skutkami ubocznymi i w końcu mogę "normalnie" żyć. Nie mam już bólu na 7/8 a nawet 10, tylko między 3/4. Cieszę się, że jutro znów się trochę strujemy, tłumaczę sobie, że gdy boli to gadzina się buntuje, że jego sielanka się kończy. I tego będę się trzymać...