wiem, że chcielibyście wiedzieć na bieżąco, co u mnie słychać, jak z leczeniem i jak się trzymam. Wiem też, że chcielibyście wiedzieć więcej szczegółów odnośnie tego co się do tej pory wydarzyło. Ale chciałam, aby ten blog zakończył się szczęśliwym zakończeniem jakie miało miejsce w grudniu 2013 roku. Od tego czasu blog miał być "nietykalny", tak by nie zabrał nadziei i nie naruszał wiary, że z rakiem można wygrać.
Zdałam sobie jednak sprawę, że takich happy endów może być przecież więcej, bo teraz też poddam się leczeniu i wyzdrowieję raz na zawsze i na przekór... Przecież nie po to zdarzył się największy Cud w moim życiu, by teraz choroba mi to wszystko odebrała. Muszę żyć, by towarzyszyć moim dwóm najdroższym członkom rodziny. Oczywiście mowa o moim Mężu i naszej Córce. Muszę, a przede wszystkim marzę, by brać czynny udział w życiu naszej małej Istotki. Dopóki żyję, będę robiła wszystko, by ją chronić i dążyć do tego, by nasza Córcia wyrosła na szczęśliwą, silną i mądrą osobę, oddaną swoim wartościom, kochającą naturę i życie, wrażliwą na piękno i krzywdę ludzką. Będę uczyć ją jak stawiać czoła przeciwnościom losu. Chcę być przy niej i wspierać ją, kiedy tylko będzie tego potrzebować i cieszyć się z nią każdą radością. Chcę żyć i patrzeć jak pięknie się rozwija i wchodzi w kolejne etapy swojego życia. Pragnę, by mnie pamiętała, a nie miała tylko na zdjęciach lub dowiedziała się o mnie z opowiadań, bo nie po to zostałam mamą, by teraz się żegnać i odchodzić nie wiadomo dokąd.
Kiedy dowiedziałam się, że nowotwór znów mnie dopadł i chce "grać pierwsze skrzypce" w moim życiu po prostu się wkurzyłam, ale nie uroniłam ani jednej łzy (co nie znaczy, że później nie szlochałam). Od razu pomyślałam "no dobra znów chemia i radioterapia - dam radę". Ale wcale nie było tak łatwo, chciałam i do tej walki podejść zadaniowo, ale długo los nie dawał mi na to szans.
Zbuntowana i niepogodzona jestem do tej pory i będę póki nie zabije gadziny. Pomyślałam sobie, że wrócę do tego bloga, bo pomimo rozsiewu wierzę, że wygram, że jak zawsze musi być po mojemu. Nie myślcie, że jestem naiwna, ja mocno stąpam po ziemi. Wiem ile było takich odważnych, których z nami już nie ma, ale walczyli z przeciwnościami do końca swoich dni. Nie poddawali się tylko parli z "kijami, szablami, toporami i innymi narzędziami" by pokazać, że dadzą radę pokonać to gówno raz na zawsze. To, że niektórzy umarli na raka nie znaczy, że przegrali z rakiem (jak to zawsze ogłaszają w mediach). Oni wygrywali z nim każdy dzień, miesiąc, lata itd. Ja wygrywam z rakiem dziewiąty rok. Gdybym nawet gdzieś po drodze nie przeżyła kolejnego, to nie uznałabym się za przegraną, bo poddałam się leczeniu. Dla mnie przegrywają z rakiem tylko Ci, którzy nie decydują się na leczenie, Ci którzy od razu się poddają. Dlatego gdy kiedyś Bóg będzie chciał zabrać mnie gdzieś poza ziemię NIGDY NIE MÓWCIE, ŻE PRZEGRAŁAM Z RAKIEM.
Na razie nigdzie się nie wybieram, no poza onkologią. W tę środę na nowo rozpoczynam VI cykli chemioterapii.
Dlaczego dopiero teraz?
No, bo kto by pomyślał, że tym razem będzie aż tak wyboiście, że wychodząc resztkami sił z jednego dołka zaraz potem wpadnę w kolejny. Po czasie wyglądało to tak, jakby ktoś rzucił na mnie klątwę. Zamiast przechodzić już przez czwarty cykl chemioterapii, ciągle coś mnie dopadało i nie pozwalało na pobranie chemii, ale o szczegółach napiszę w osobnym poście, bo najważniejsze jest to, że znów będę miała szansę struć gadzinę.