„Nie sztuka się buntować przeciwko światu – przeciwko deszczowi, kiedy leje, i słońcu, kiedy praży. Sztuka buntować się przeciwko swoim ograniczeniom w imię przekroczenia własnych granic” Ks. J.Tischner

poniedziałek, 13 kwietnia 2015

Dlaczego? bo cherlałam jak gruźlik...

Jak to się zaczęło?

Od niewinnego kaszlu, który z każdym dniem przybierał na sile i wilgotności. Dwóch lekarzy stwierdziło, że nic złego w tych płucach nie słyszą, że to może alergiczne dolegliwości, a ból pod łopatką to zapewne na tle nerwowym i zwyrodnieniowym. Kiedy pewnego, październikowego poranka nie umiałam wstać do mojej Córci pojechałam do kolejnego lekarza, mówiąc że mam w tej przychodni do odebrania RTG płuc. Nie mogłam uwierzyć w to co zobaczyłam. Dwie trzecie mojego płuca była zalana płynem.

Trafiłam do szpitala miejskiego, gdzie mnie o mało nie wykończyli. Wykonano mi dwie punkcje płuca by usunąć płyn i oddać go do badania, ale niestety po dobie płyn znów zalał płuco do tego samego poziomu. Kolejnej doby płuco było już całkowicie niewidoczne na zdjęciu rentgenowskim, a ja nie potrafiłam oddychać bez pomocy tlenu. Lekarz próbował zrobić kolejną punkcję, ale po dwóch nieudanych próbach stwierdził, że jestem za szczupła i może dojść do odmy, więc boi się kolejnej próby. Wykonano szereg badań z krwi, by wykluczyć po kolei choroby, które powodują takie objawy jakie ja miałam. Kiedy wszystko wykluczyli wysłali mnie na TK klatki piersiowej, ale obraz był nieczytelny ze względu na płyn. Najgorsze, że gdy już nie potrafiłam mówić, bo ból i łzy wzięły przewagę nad wszystkim, dowiedziałam się o dwóch rzeczach, że płyn który za pierwszym razem odsączyli nie poszedł do laboratorium, bo ktoś o tym zapomniał i najlepiej jakby moja przyjaciółka pojechała z tym płynem prywatnie zrobić badanie. Druga rzecz dopiero, gdy byłam leżąca i spłakana zdecydowali się na krok, który powinni zrobić już pięć dni wcześniej tj. oddali mnie w ręce chirurgów na oddział torakochirurgii w Zabrzu.

Bez zbędnego czekania, wykonano mi operację i wideotorakoskopię. Usunięto mi cały płyn z krwią i założono dren, dzięki któremu woda miała sączyć się do specjalnych baniaków, a nie do mojego płuca.
Po trzech dniach lekarze chcieli oddać mnie do szpitala miejskiego, ale się nie zgodziłam, więc przewieziono mnie na oddział pulmonologiczny kilka przecznic dalej.


Odkąd miałam wciśnięty dren grubości męskiego kciuka między żebrami, musiałam przyjmować bardzo silne leki przeciwbólowe. Doszło do tego, że oprócz plastrów z fentanylem, łykałam tramal i musiałam prosić o morfinę rano i wieczorem. Z drenem nikt pacjenta do domu nie wypuszcza, dlatego musiałam zostać w szpitalu do czasu, aż przestanę drenować. Wykonano najpierw jedną pleurodezę (której ze względu na mój stan nie mogli wykonać podczas operacji) , która nie przyniosła efektu a nawet spowodowała, że drenowałam jeszcze bardziej i skoczniej (450ml, 360ml, 620ml, 490ml itd). Lekarz stwierdził, że z punktu wiedzenia jego doświadczenia, przy takiej ilości drenażu nic więcej nie da się ze mną zrobić i mogę się zegnać z najbliższymi. Nigdy wcześniej nie przeżyłam czegoś takiego, nigdy nie miałam w sobie tyle krzyku, buntu i płaczu co wtedy. Kilka dni później, kiedy zobaczyłam, że płyn zmniejszył się do 160ml na dobę poprosiłam, by chirurg przyszedł ponownie i zrobił mi drugie talkowanie. Dzięki innemu lekarzowi i oddziałowej udało się sprowadzić chirurga na oddział i zrobić ten zabieg. Potem z każdym dniem ilosć płynu się zmniejszała. Obiecałam sobie, ze będę na roczku mojej Córci w domu (z drenem czy bez będę i już). I tak się stało. Ilość wysięku spadła do 5ml.

Usunięto mi dren, doprowadzając mnie do całkowitego zaćpania lekami przeciwbólowymi, bym nie czuła bólu i nie zemdlała na łóżku ambulatoryjnym (dren w opłucnej, płucu trzyma się do trzech dni, ja miałam go trzy tygodnie, więc zdążył zrosnąć się z tkankami).


Po 38 dniach tułaczki po szpitalach (co pamiętam z tego pobytu? permanentne cierpienie i niewyobrażalny ból). 1 grudnia udało mi się wyjść do domu, by dwa tygodnie później celebrować pierwsze urodziny Dorotki. Nie zgodziłam się na przyjęcie pierwszej chemii 12 grudnia (przesunięto termin na 16 stycznia), bo po pierwsze chciałam odpocząć od igieł, białych kitli, leków, szpitalnego łóżka i przede wszystkim doprowadzić moje wyciorane ciało (schudłam 8kg) do normalności, a przy tym cieszyć się swoją rodziną. Kiedy spojrzałam na Córkę płakałam jak bóbr, musiałam zaśpiewać naszą wspólną piosenkę, by poznała kim jestem. Żadnej matce nie życzę takiej rozłąki z dzieckiem. cdn...