- "dzień dobry, czy z panią Agatą rozmawiam?"
-"tak, ale proszę poczekać, przejdę do drugiego pokoju, bo dziecko mi Panią zagłusza" - Dorotka postanowiła wrzaskiem oznajmić, że nie będzie już jeść skoro są goście :)
- "Pani Agato proszę przyjechać jutro na badanie PET na godzinę 9:00. Wszystkie procedury już pani zna, prawda?"
-"tak, tak dziękuję za informację, będę na pewno"
-"do widzenia"
-"do widzenia"
I teraz od czego zacząć, może od tego żeby zorganizować całodniową opiekę Dorotce i kierowcę. Dzwonię do Tomka i mówię o badaniu. Po godzinie pisze mi w smsie, że dostał urlop (nie jest łatwo dostać urlop z dnia na dzień). Czekam na Dziadka (oby nie miał żadnych planów na jutro). Przyszedł, mówię mu o badaniu i proszę żeby wziął do siebie Dorocię na cały dzień, bo nie mogę obcować z dziećmi i kobietami w ciąży przez cały ten dzień. Załatwione.
Mogę wracać do swoich czynności i MOICH dziewczyn :). Po jakimś czasie dowiaduję się, że będę ciocią - radość ogromna :)
Kolejny dzień.
Otwieram oczy i po trzech sekundach słyszę dwa burczące telefony. Mój i mojego Bohatera. On wstaje idzie robić swoje, a ja walczę z bólem. Biorę fentanyl podpoliczkowo i jak po postrzale idę do kibelka, wlekąc nogę na której spałam (i śpię od nawrotu choroby, czyli jakieś dwa i pół roku. Biodro jest strasznie zniekształcone, ale innej rady nie ma jak faszerować się przeciwbólowymi i spać na nakładce przeciwodleżynowej, bo bym musiała spać na siedząco albo stojąco). W kibelku, siedzę na desce tylko jedną stroną, ból biodra nie pozwala mi usiąść normalnie. Noga rwie jak gdyby ją amputowano na żywca, a kolano drugiej nogi boli wcale nie mniej - weź pręt i gmeraj sobie nim w rzepce i stawie kolanowym. Wracam dusząc się po drodze. Chciałam nie obudzić Dorotki, ale nie udało się zatrzymać odruchu kaszlu. Kładę się ponownie na sofę i teraz dopiero zaczyna się moje codzienne "oczyszczenie". Naprzemiennie, kaszel z pianą i zieloną wydzieliną, katar, a raczej gęsty przeźroczysty śluz. Próbuję wstrzyknąć morfinę, ale nie widzę podziałki na strzykawce, bo łzy z wysiłku same wyciekają z oczu. Pocę się przy tym jak przy biegach na przełaj (co ciekawe tylko prawostronnie). Tomek zajmuje się Córcią, a ja walczę. Po trzydziestu minutach udaje mi się wstać, siła kaszlu ustępuje - mogę się szykować... (tak wygląda każdy mój poranek odkąd zakończyłam tomoterapię - organizm w ten sposób reaguje po nocnej pauzie).
Już w Onkologii.
Siedzę sobie przy stoliczku z wenflonem w nadgarstku, co jakiś czas zagłuszając kaszlem swoje myśli i tu obecnych. Po chwili dołącza do mnie mój Mąż, który szukał miejsca parkingowego i znalazł ale co się okazuje, pół kilometra od Onkologii...
Poproszono mnie do gabinetu niebieskiego na wywiad z Panią Doktór. Ustaliłyśmy, że mogę przybrać dowolną pozycję na leżance - nawet mogę siedzieć, jeśli tak będzie mi wygodnej : ) A w trakcie badania mogę mieć lewą rękę wzdłuż ciała. Bardzo się cieszę z tego faktu, bo dziś zrobiłam sobie próbę leżenia - tak jak w trakcie badania - niestety leżenie na plecach z rękami za głową jest nie do przejścia. Uczucie takie jakby słoń nadepnął mi na klatę.
Popijam sobie wodę (muszę wypić pół litra teraz i pół litra po wstrzyknięciu znacznika), rozglądam się po poczekalni i dostrzegam nowe obrazy na ścianie. Interesujące. W międzyczasie gram w literaki, których jestem fanką. Mija kolejna godzina, kiedy mnie wołają do leżenia jest 11:23. Biorę dwie tabletki acodinu. Wchodzę do gabinetu białego.
-"proszę zająć miejsce i się położyć"
Hmm.. spróbujemy. Siadam i delikatnie kładę się na boku. Zaczynam kaszleć (a tu ma panować absolutna cisza heh), wstaję biorę chusteczkę, wypluwam "zielone". Znów się kładę na boku i znów to samo. Przychodzi Pani prosi bym się położyła, kładę się na boku i delikatnie na plecy. Płytko oddycham i patrzę się w sufit, czuję jak narządy pod żebrami przybierają inne miejsce, zaczynam kaszleć. Znacznik podany, przekręcam się na bok, uciskając wacik w miejscu po wenflonie. Jak tu wypluć "zielone"? Wstaję nieporadnie i czekam. Odkładam wacik, biorę chusteczkę, popijam łyk wody i kładę się ponownie na plecy. Udaje się na pięć minut, znów mnie dusi i znów pluję. Popijam wodę i kładę się po raz enty i zamykam oczy, myśląc o tym co będę robiła po badaniu. Zapominam o tym że dusi na jakieś dwadzieścia minut, wstaję bo Pani o cudnej fryzurze (dredy do pasa - niedoścignione marzenie nastolatki :)) mnie wzywa na badanie. Po wysiusianiu się wchodzę do pomieszczenia z urządzeniem. Pan przygotowuje miejsce leżące, a ja się rozbieram. Prośba o zdjęcie polaru - bo zamek, i biżuterii, i opuszczenie spodni do połowy ud (bo guziczki). kładę się na plecy Pani mnie przykrywa po szyje kocem i pyta czy wszystko ok i czy możemy rozpocząć badanie. Ja z jedną ręką wzdłuż ciała i drugą za głową, kaszląca odpowiadam że tak, że za moment przestanie mnie dusić. Pani wychodzi, ja zamykam oczy i dalej myślę o tym co zrobię jak wrócę do domu. Kaszle jeszcze przez sekund dwie i uspokajam oddech, badanie rozpoczyna się i hurrraaaaa, udaje się wytrzymać. Po badaniu Pan podaje mi rękę - pomaga wstać. Wciągam spodnie i zaczynam kaszleć. Zabieram wszystkie rzeczy i wychodzę szybko na zewnątrz. Dosiadam się do Tomka i wypluwam "zielone". Boli mnie głowa. Bolą mnie plecy. Czuje się jakbym miała mieć za chwilę grypsko. Ale nie pokrzyżuje mi to planów. Biorę fentanyl podpoliczkowo. Najpierw rossmann i zakup promocyjnych rzeczy :), a potem dom, morfina, obiad i sen - ooooo tak spać mi się chce jak po nocnej zmianie...
Czekamy na wyniki do dwóch tygodni - teraz myślę o wyjeździe majówkowym...