Odkąd wróciłam do pracy, mam trudności z zorganizowaniem sobie czasu. W piątek wieczorem postanowiłam, że w sobotę pojadę na pogrzeb Magdy do Warszawy. Miałam niewytłumaczalną potrzebę podziękowania jej osobiście za wszystkie kolory, którymi się dzieliła z nami chorującymi. Jechałam przez pięć godzin w trzydziestostopniowych upale bez klimatyzacji (na szczęście) i ani przez moment nie przeszło mi przez myśl, że to głupota jechać taki kawał, by pożegnać osobę, której się osobiście nie znało. Sens w tym, że też dzięki jej fundacji i pozytywnemu nastawieniu, którym tak emanowała, udało mi się z uśmiechem przejść przez niejedną trudną dla mnie chwilę. Także ubrana na kolorowo ze słonecznikami na ręce dołączyłam do konduktu żałobnego. Kiedy staliśmy tam i żegnaliśmy Magdę utwierdziłam się w przekonaniu, że czas coś zmienić, że właśnie otrzymałam jakiś drogowskaz i powinnam się nim pokierować.
Przez te pół roku oduczyłam się przebywania w gęstej atmosferze jaka wytwarzała się przez ostatnie tygodnie. Biłam się z myślami, czy aby na pewno dobrze zrobiłam, że wróciła po trzech tygodniach od chemii do pracy na pełny etat. Mój organizm domagał się hamulca. przychodziłam do domu i padałam, jadłam i spałam, spałam spałam. Zadałam sobie zatem pytanie czy ja, aby jestem na właściwym miejscu o właściwej porze? Odpowiedź była prosta - to nie jest to co chcę w życiu robić, ponieważ nie widać owoców mojej pracy, jest nienamacalna, niewidoczna, nie ciesząca oko. Pieniądze to nie wszystko, myślę że mogę zarabiać mniej bylebym tylko dawała komuś radość, by ten kto "jest nade mną" doceniał to co robię, a nie przy byle okazji mówił, że nie spełniam jego oczekiwań. Zderzyłam się z rzeczywistością, z którą nie bardzo umiem sobie poradzić, przyznaję się, że po chorobie się wszystko pozmieniało, i nie potrafię się odnaleźć - staram się, ale jest ciężko, inaczej. Wypadając z tego pędzącego koła, postałam trochę z boku i w końcu mnie to uderzyło. Czas choroby sprawił, że stałam się nadwrażliwa na ton, w którym ludzie zwracają się do siebie. W niektórych sytuacjach trudno powstrzymać mi się od płaczu, ale nie robię tego przy innych, robię to po kryjomu. Boli jak cholera kiedy uśmiechasz się do ludzi, a oni w zamian zwracają się do ciebie z niezrozumiałymi pretensjami i nie piszę tu o ludziach z pracy tylko ogólnie. Takie dwie strony medalu - ja zmęczona wyniszczającą kuracją, którą stosuję by żyć, a obok mnie ludzie zmęczeni życiem, ciągle narzekający na wszystko. Wiem, że na siłę się nikogo nie uszczęśliwia, ale człowiek człowiekowi wilkiem staje się coraz bardziej - ktoś powie "z choinki się urwałaś, zawsze tak było"... Usłyszałam ostatnio, że za lukrowo patrzę na świat, że się bawię w Matkę Teresę, bo chcę by wszyscy się kochali, a przecież tak się nie da. Niestety moją karmą musi być pozytywne myślenie, inaczej popadłabym w marazm. Dostałam drugą szansę i chciałabym ją wykorzystać. Skończyć z rutyną, z gonitwą za... I pomimo tego, że świata nie zmienię i w oczach niektórych ludzi moje działania będą infantylne, to będę dążyć do tego, by mieć pogodne i pozytywne podejście do świata...
"ZACZNIJ TAM GDZIE JESTEŚ. UŻYJ TEGO CO MASZ. ZRÓB TO CO MOŻESZ" A.Ashe