„Nie sztuka się buntować przeciwko światu – przeciwko deszczowi, kiedy leje, i słońcu, kiedy praży. Sztuka buntować się przeciwko swoim ograniczeniom w imię przekroczenia własnych granic” Ks. J.Tischner

środa, 7 grudnia 2011

Onkologia dzień operacji

Położyłam się i myślałam że ta muzyka mnie wyciszy, ale niestety nie stało się tak, ponieważ Pani "nowa" dawała taki koncert, że musiałam iść do oddziałowej po tabletkę na sen. Próbowały mi wmówić, że już ją otrzymałam, ale spokojnie tłumaczyłam, że jedyne co mi siostrzyczki podały to zastrzyk do brzucha.
Dostałam, połknęłam i spałam do rana jak kamień. Do momentu, aż salowa dosłownie wparowała z komendą "Wstajemy i mierzymy temperaturę!”. Sprawdzam godzinę jest 5:45. Panie po amputacji wstają od razu. Ja mierzę, podaję temp. i zasypiam. Znów ktoś wchodzi do sali, tym razem wywołują moje nazwisko, no dobrze wstaję bo zmieniają pościel. Wręczają mi "seksowny" fartuszek do operacji, a potem idę na poranną toaletę.
Wracam, a tu wizyta ordynatora. Jest ten sam co 5 lat temu. Tym razem bardzo zasadniczy i mówi wojskowym tonem. W mojej głowie już kołują się myśli  "cholera, przecież nie jesteśmy kurczakami na taśmie produkcyjnej, którym hurtowo i bezboleśnie wycina się piersi!". Teraz moja kolej. Przychodzi i patrzy w moją kartę, po czym mówi "Pani do amputacji." I teraz nie wiem czy pyta czy stwierdza. Odpowiadam mu "Nie!", a on swoje "Ale tu jest wznowa raka, pani wie że tu będzie amputacja?", ja uparcie mówię swoje "Wiem że najpierw będzie próba zastosowania techniki ROLL, nie znam się na terminologii medycznej, wszystko jest w kartotece." Ordynator patrzy na mnie i chyba nie spodziewał się takiej odpowiedzi "Ale zgodę pani podpisała na amputację?", no to odpowiadam "Owszem!". Po pól godziny przychodzi i mówi, że już wszystko wie i jeszcze raz muszę się podpisać na audycie. Przeczytałam, podpisałam i oddałam.
Wielkie przygotowania czas zacząć. Zaprowadzają mnie na dział diagnostyki molekularno-izotopowej. Czekam aż mnie zawołają, podziwiając instytut, że mieści tyle ludzi w swoich murach…  Woła siostra, po czym wręcza kubeczek z testem ciążowym. Zaskoczenie chowam w sobie. Idę, robię, przynoszę. Siostra patrzy jedna kreska, więc dzwoni gdzieś i mówi "ROLL gotowy do zabrania". Trzech radiologów (w tym jedna kobieta) prowadzą mnie do gabinetu. Rozbieram się i kładę na kozetkę, przy której jest jakaś bardzo nowoczesna aparatura. Proszą abym obróciła się tak, by było mi wygodnie i żebym się czasem nie ruszała, bo tu są ważne milimetry. Pani doktór mówi mi, że poczuję użądlenia, ale będzie do wytrzymania.  Było to nieprzyjemne, ale szczerze w skali  od 1 do 10 daje  4… Już po bólu. Wstrzyknęli coś, porozumiewając się swoimi kodami i odesłali na oddział. Przebieram się w fartuszek, połykam magiczną tabletkę i zaczynam po jakimś czasie ziewać. Wraz z ziewaniem przychodzi czkawka, ale tak rytmiczna i głośna, że mogłabym zapisać się z Panią "nową" to jednej filharmonii jako instrument. Ze wstydu chowam głowę pod kołdrę i próbuje zagłuszyć to "szczekanie". Zamiast zasypiać to się rozbudzam... Po 15 minutach koniec tej walki. Zasypiam "głupi Jasiu" zaczyna działać, zdążyłam jeszcze pożegnać się z Panią, która nałożyła perukę, przebrała się, dostała wypis i razem z mężem udała się w swój świat. Druga Pani, źle znosi tą amputację i zostaje w szpitalu jeszcze jeden dzień. Na miejsce zwolnionego łóżka, pielęgniarka przyprowadza nową pacjentkę. Młoda i drobna, ale ja jedną nogą we śnie już prawie nie kontaktuję.
Coś uderza w moje łóżko, nie to siostry mnie wiozą na blok, uderzając  łóżkiem o futrynę. No tak przyszedł czas i na mnie. Poznaję tę samą poczekalnię, w której byłam w 2006r., nie ma we mnie lęku ani strachu. Słyszę wyjeżdżających w jednym czasie dwóch panów, którzy coś pomrukują dopiero wybudzeni. Podchodzi do mnie młodziutka i przemiła siostra, zakłada mi wenflon i prosi o cierpliwość, bo muszą posprzątać salę po pacjencie. Ależ ja się wcale nie niecierpliwię...
Sala jest choinkowo zielona, z niezliczoną ilością nowej aparatury. Wszystko tyka, pika i fuczy. Instrumentariuszka, której widać tylko oczy, przygotowuje narzędzia, a siostra już na nowym i zimnym łóżku, rozkłada i przyczepia mi rzepami ręce do specjalnych podpórek. Nogi też zabezpiecza rzepami, jakbym miała się zaraz rozmyślić i uciec. Po minucie jestem już cała w rurkach, kabelkach i co chwilę mierzącym ciśnienie aparatem. Patrzę na prawo, a między drzwiami wisi krzyż z Panem Jezusem, uśmiecham się i myślę w duchu "Jezu ufam Tobie!". Anestezjolog  pyta mnie o imię i prosi żebym wzięła pięć głębokich oddechów...

Boże jak mnie drapie w gardle, czuję że mam maskę z tlenem więc oddycham spokojnie... Obudziłam się - cudownie. Widząc to podchodzi siostra i pyta czy wszystko dobrze, po czym zdejmuje całą uprząż i wiezie na sale. Wjeżdżam na salę i patrzę na Panią „łysiuteńką”, mówi mi że Tomek już był, więc podaje mi telefon, a ja wysyłam mu smsa, że już jestem.  Pani pyta mnie „Jak tam?”,  wiem o co pyta, odpowiadam że jeszcze nie zaglądałam tam i że nic nie czuję,  bo mam wszystko zdrętwiałe. Nagle ni z gruchy, ni z pietruchy zaczynają, kapać mi łzy. Wycieram je z lekką nerwowością i mówię, że nic mi nie jest, tylko emocje ze mnie schodzą. Całe napięcie jakie się we mnie kumulowało od maja, spływa jeszcze przez chwilę. Pani głaszcze mnie po ręce i mówi „Tak dzielnie wszystko znosisz, nam aplikujesz niezłą dawkę optymizmu  i dzielisz się poradami. Ale kiedyś też musisz odreagować”. Uśmiecham się i pomału podnoszę kołdrę… są dwa wzgórki „Dziękuję Ci mój Boże!!!”. Myślę sobie, że przy tych wszystkich moich smutnych doświadczeniach mam bardzo wiele szczęścia. Wchodzi Tomek z rodzicami, śmiejemy się i w miarę cicho opowiadamy sobie różne rzeczy. Do Pani „nowej” też przychodzą dwie córki. Takie same ”pierdolińskie” jak ich mama, ale bardzo uprzejme. Dostaję różne smsy, niestety za słaba jestem żeby na nie odpisywać. Nic mnie nie boli, tylko ciągnie w środku bardzo dziwnie. Tomek głaszcze mnie po głowie, ale przerywa mu siostra i prosi gości o opuszczenie sali. Podchodzi do każdej z nas i wyciąga przewód, czyszcząc dren. Już wiem co mnie tak ciągnie… Potem goście wchodzą i kontynuują odwiedziny jeszcze przez pół godziny.
Znowu cisza, leżę i patrzę w sufit, odwracam głowę i widzę jak Pani, która dzisiaj przyszła patrzy się na mnie i zagaduje. Zaczyna opowiadać mi swoją historię, nie papla tak bez sensu jak Pani „nowa”. Opowiada, że jest spod Bydgoszczy, a z zawodu marynarzem i zdobyła  nawet tytuł Kapitana jako jedyna w Polsce kobieta. Mają z mężem swój statek, który przez jej chorobę niszczeje, bo nie może na razie nim pływać, a mąż nie chce go wydzierżawić. Ma też prawko kat. A i Junaka w garażu, który jest dziesięć lat młodszy od niej.  Ma 37 lat, jest energiczna i bardzo wesoła, takiej osoby mi tu brakowało. Jak miała półroczne dziecko, okazało się, że musi iść na amputacje, bo ma „mandarynkę” w piersi. Dzisiaj, czyli po trzech latach przyjechała do Gliwic zrobić rekonstrukcje piersi, a ponieważ tutaj mają lepszą rekomendacje niż Onkologia w Bydgoszczy, powiedziała że wytrzyma dziesięć dni bez rodziny, choć wie że łatwo nie będzie. Pokazuje mi zdjęcia swojego syneczka, który wygląda tak ślicznie, że można go pomylić z dziewczynką.  Pani „łysiuteńka” też zaczyna coś opowiadać, ale mimo moich szczerych chęci nie daję rady i zasypiam. Podają mi kroplówki z końską dawką środka przeciwbólowego…