„Nie sztuka się buntować przeciwko światu – przeciwko deszczowi, kiedy leje, i słońcu, kiedy praży. Sztuka buntować się przeciwko swoim ograniczeniom w imię przekroczenia własnych granic” Ks. J.Tischner

środa, 28 grudnia 2011

Mucha w domu...

Siedzę z laptopem na kolanach i zastanawiając się co też interesującego mogę napisać, obserwuję moją kotkę. Wołam ją i co widzę?... Moja Szisza zabawia się z dość sporą muchą, której chyba mniej radości sprawia ta zabawa, bo przewrócona przez kocią łapkę bzyczy i kręci się na grzbiecie jak bączek. Myślę sobie skąd ta mucha u mnie w grudniu. Pogoda za oknem nieciekawa, deszcz i mgła powodują, że najchętniej poszłabym sobie pospać...Ale mucha to raczej zapowiada przyjście wiosny, a ja czekam z utęsknieniem na skrzypiący pod nogami biały puch.

Dzień przed świętami pojechaliśmy do onkologii. Zgodnie ze wskazówkami siostry, byłam już o 6:30 przed gabinetem, słuchając audiobooka "Tylko się nie pchaj. Krystyna Janda". Za drugą Panią w kolejce wchodziłam ja. Usiadłam przygotowana i czekałam na siostrę, która szykowała już igłę ze strzykawką i skalpel. Usunęła mi wszystkie szwy i wyssała chłonkę. "Pani Agatko bardzo ładnie się goi, proszę przyjechać w środę po świętach". Pożegnałam się i wyszłam, zależało nam bardzo na szybkim powrocie do domu, więc nie wchodziliśmy tym razem do bufetu na żadne przekąski. Wyjeżdżając zauważyłam, że w ciągu tej godziny zapełniły się wszystkie trzy place z miejscami parkingowymi. Liczba chorych zwiększyła się co najmniej dwukrotnie, od "tamtego czasu". Cała onkologia została niedawno wyremontowana i rozbudowana wzdłuż i w szerz. Cieszy mnie to, że mam tylko 35 km do Gliwic i nie muszę wyjeżdżać dzień prędzej, żeby móc dojechać na poranne godziny do instytutu... 

Przyjechaliśmy do domu nawet wcześniej niż przypuszczałam. Tomek poszedł do pracy a ja z mamą, która przyjechała do nas na święta i z którą odbudowujemy most porozumienia miedzy sobą, zabieramy się za gotowanie. Ja zajmuję się zupą grzybową, a mama pierogami z kapustą i grzybami. Zapachy zaczynają się rozprzestrzeniać po całym mieszkaniu - takie zapachy to tylko w święta. I to właśnie mnie cieszy, że pomimo tego, iż mogłabym robić te dania kiedy tylko poczułabym na nie ochotę, to jednak tego nie robię bo są one zarezerwowane na ten oczekiwany czas. Po sześciu godzinach pichcenia i sprzątania udało nam się usiąść na dziesięć minut z kubkiem grzańca w ręku. Miodowy smak i korzenny zapach sprawiły, że byłam już gotowa, by oddać się Morfeuszowi.

Święta Bożego Narodzenia były bardzo przeze mnie wyczekiwanie. Przeżyłam trzy dni w gronie najbliższych mi ludzi i pomimo tego, że mój bohater chodził do pracy to dzięki mamie, teściom, dziadkom czas, kiedy go nie było upływał błyskawicznie. Narodziny Dzieciątka Bożego celebrowaliśmy w parafii Ducha Świętego na Bytkowie, ponieważ od lat właśnie tam spotykamy się co niedzielę z Bogiem. Kościół ten przyciągnął nas do siebie dzięki scholi bytkowskiej, która elektryzuje przez śpiew, instrumenty (w szczególności skrzypce) oraz głosy tych utalentowanych, młodych ludzi. Księża mówią w tym kościele ludzkim językiem, mają świetne podejście do ludzi, są życiowi i dzielą się mądrymi przemyśleniami, kazania są treściwe i krótkie, nikt niczego nie wypomina, nie krzyczy i nie zachowuje się jak dyktator. To widać, że jest obopólny szacunek, bo kościół wypełniony jest zawsze po brzegi. Sam kościół jako budowla (z 1977r.) jest bardzo interesujący. W środku jest ogromna przestrzeń, białe ściany na których nie ma przepychu, a przez szereg okien z witrażami do środka wpada kolorowe światło. Nie ma ciężkich żyrandoli, są reflektory, krzyż z ukrzyżowanym Jezusem jest skromny i stoi z boku, a ołtarz nie wygląda jak chińska tandeta (i tu mogę zostać przez niektórych źle zrozumiana) tylko robi wrażenie dzięki ogromnemu gołębiowi z rozpostartymi skrzydłami.

Okres międzyświąteczny mija przyjemnie i smakowicie, a odwiedzający nie przestają przychodzić - co mnie bardzo cieszy. Dzisiaj z rana, w ramach ściągnięcia mnie na ziemię, znów zawitałam do onkologii na wypełnienie strzykawki. Idę pod gabinet i kieruje się do wypatrzonego miejsca, nagle ktoś mnie bierze za "tą" rękę, więc szybko reaguję... to Pani "nowa" :). Witam się z nią i zadaję standardowe pytanie "Jak samopoczucie?". Widzę jak jej zięć wstaje, żeby zrobić mi miejsce, więc siadam czekając na obszerną odpowiedź. Pani "nowa" opowiada o sobie, o świętach, o dzieciach i wnuczkach, i tak ani się nie spostrzegłyśmy, a tu już czas na opatrunek. Ja jestem za nią, więc Pani "nowa" wchodzi do gabinetu, a ja wracam do Tomka, który przysypia na krześle. Po godzinie wracamy do domu. Siostra prosiła o podejście do opatrunkowego przed konsultacją z lekarzem w poniedziałek. Przygotowuje się do tej wizyty, bo mam wiele pytań które mnie nurtują... ale jak na razie, nadal zagłuszam ból i myśli dobrym humorem, hartem ducha i drobnymi "wielkimi" rzeczami, jak na przykład: samodzielne umycie głowy, spanie na lewym boku po trzech tygodniach spania tylko na plecach :), albo też przejechanie 5 km samochodem trzymając kierownicę w dłoni. Chciałabym jak najszybciej, oczywiście w miarę możliwości, dojść do najlepszej kondycji ruchowej, by móc pójść do pracy i poczuć się pożyteczną i potrzebną...

...mucha is dead...

wtorek, 20 grudnia 2011

"...stan pogody, kiedy temperatura powietrza na otwartej przestrzeni jest niższa od temperatury zamarzania wody..."

Mroźne powietrze sprawia, że mój organizm całkowicie się wybudza. I pomyśleć, że jeszcze pół godziny temu leżałam otulona cieplutką kołderką. Jedziemy tak jak zawsze, nie za wolno nie za szybko, ale z większą ostrożnością, rozglądam się i podziwiam zaszronione trawniki i drzewa, które we mgle wyglądają jak scenografia przygotowana na spektakl teatralny. Przyglądając się pierwszym oznakom prawdziwej zimy, obracam głowę i widzę sznur czerwonych lampek. Auta przed nami zwalniają, po czym zatrzymują się całkowicie i czekają na dalszy bieg wydarzeń. Po dwudziestu minutach niektórzy kierowcy, tracąc cierpliwość zaczynają zawracać na podwójnej ciągłej. Po chwili samochody delikatnie ruszają, a ciekawscy kierowcy jadą slalomem tylko po to, by móc zobaczyć chociaż kawałeczek tego wydarzenia, które tak bezczelnie przerwało im pogoń do wyznaczonego celu. Nic to jednak nie daje, bo z dwóch pasów robi się jeden i ku naszemu zaskoczeniu, wszyscy kierują się na Zabrze, ponieważ wóz policjantów stoi w poprzek jezdni i blokuje pasy, dając tym samym do zrozumienia, że przejazdu nie ma. Kierowcy zjeżdżając od razu kierują się na pas, z którego natychmiast wjeżdżają na tę samą drogę tylko pięćset metrów dalej. Myślę sobie o co chodzi, ale szybko zaczynam pojmować, że ten manewr musiał być podyktowany rozładowaniem ruchu, którym dalej kierowali policjanci z powodu przewróconej betoniarki.

Po zarejestrowaniu się, poszłam pod gabinet i przygotowana na długie czekanie pytam "Kto z Państwa ostatni do gabinetu?", i co słyszę "Nikogo tam nie ma niech Pani wchodzi, bo my czekamy na lekarza". Cudownie, wspaniale, rewelacja... Wchodzę, przygotowuję się, siadam i czekam, aż siostra włoży sobie do szafki cały wór opatrunków. Nie jednak nie podejmuje się tego wyzwania, kiedy widzi jak dygocę z zimna, zostawia jedną trzecią swojego zadania i patrzy na moją ranę. " Pani Agatko, widzę że rana nabiera kolorów, zdejmę tylko co trzeci szew (czyli trzy), ponieważ tu nadal zbiera się chłonka i zaraz ją stąd usuniemy". Kolejna strzykawa napełniona płynem, szwy w pełni nie usunięte, a ja po raz drugi odesłana do domciu z prośbą o kolejne przybycie w piątek przed wigilią. "Tylko proszę się przygotować, że będzie bardzo dużo pacjentów, albo po prostu przyjechać na 6:30, tedy jest możliwość bycia jedną z pierwszych". Przyjęłam do wiadomości poradę i wyszłam. Tomek jest bardzo zaskoczony, ale szczęśliwy, że tym razem poszło tak szybko - po nocce prawie nie widzi na oczy. Zeszliśmy do bufetu i tym razem, też bez czekania, kupiliśmy sobie śniadanko. Rozmawialiśmy i zajadaliśmy się kanapkami z sałatą, szynką, serem, pomidorem i kapką majonezu z czarną oliwką na czubku, popijając to wszystko słodką herbatą z cytryną. Po czterdziestu minutach byliśmy już w drodze do domu. W radiu usłyszeliśmy że "Policja zamknęła odcinek drogi krajowej nr 88 w Zabrzu, gdzie przewróciła się betoniarka. Na miejsce dotarł juz sprzęt specjalistyczny". I rzeczywiście na wysokości marketu M1 służba drogowa kieruje nas na objazd...

Przygotowania do świąt zagłuszają ból, który nie daje o sobie zapomnieć od trzydziestu minut. W przyrządzaniu potrawy mogę jedynie podawać przybory kuchenne mojemu bohaterowi, bo rwanie pod łopatka i kłucie pod pachą nie pozwala mi na nic innego. Stwierdziliśmy, że mamy ochotę na świąteczny bigos na czerwonym wytrawnym winie, ze śliwkami, szynką, cebulą. suszonymi jabłkami i grzybami, a ponieważ bigos najlepszy jest po kilku dniach, robimy go właśnie dzisiaj, bo musi mieć czas żeby się "przegryźć". Podczas, gdy potrawa pyka sobie na gazie, my bierzemy się (a raczej Tomek, przy mojej drobnej teoretycznej pomocy) za ubieranie jodły kaukaskiej, która "naga" pachnie już od czterech dni w naszym domu... Nasza choinka, wystrojona w rękodzieła wykonane przez różnych artystów i lampki, które dodają jej jeszcze większego uroku, sprawia, że świąteczny klimat właśnie się zadomowił. Bigos gotowy jest na leżakowanie, a my razem z nim... Idziemy w końcu się położyć i naładować baterie, bo jakoś wyjątkowo jesteśmy dziś wyczerpani...

piątek, 16 grudnia 2011

Skleroza nie boli, ale pochłania sporo cennego czasu...

Wyruszamy zgodnie z zaplanowanym czasem o 7:30. Dojeżdżamy do Instytutu i pobierając kartę parkingową, parkujemy w miejscu dopiero tworzonego się parkingu, który jest pokryty błotem po kostki. Dlatego tam, bo cały normalny parking jest już zajęty i tam właśnie kierują nas Panowie parkingowi. Po zarejestrowaniu się, wchodzimy na piętro i kierujemy się w stronę gabinetu zabiegowego, tam gdzie kilka lat temu. Patrzę i kogoż moje oczy widzą, tak to Pani "nowa" siedzi i rozmawia przez komórkę. Podchodzę do niej witam się, całując ją w policzek. Uśmiecham się i pokazuję, żeby sobie dokończyła a ja usiądę na przeciwko. Tomek zajmuje nam miejsca, których o tej porze jest sporo, rozbierając mi kurtkę pyta czy może nałożyć słuchawki. Uśmiecham się i kiwam ze zrozumieniem, że nie ma problemu. Widzę że Pani "nowa" już skończyła rozmowę i wstaje, więc podchodzę do niej i pytam cicho "Jak się Pani trzyma?" mówi że "Nie najlepiej, córki mi każą ćwiczyć, ale ja ćwiczę tylko to co potrafię zrobić, a one mnie poprawiają i mówią że mam próbować. Ale wie Pani, jak mnie to boli i jeszcze drenu mi nie ściągnęli. Miałam wizytę u prywatnego lekarza i on jak mi nacisnął w to miejsce to zapełnił pół drenu tym świństwem. Jak przyszłam to tak mnie bolało, a córki zaś swoje, "ćwicz mamo ćwicz", to jak się zdenerwowałam wie Pani i zdążyłam tylko powiedzieć "zaraz wam wpierdolę to zobaczycie ile mam siły" i mnie zostawiły w końcu". Śmiałam się z tych jej opowiadań, dopóki jedna z córek, która dziś towarzyszyła swojej mamie, nie przyszła z informacją, że w ich rodzinie pojawiła się nowa mała istotka urodzona siłami natury. "No to gratulacje dla dzielnej mamy. Ja wracam do męża. Powodzenia." Pani "nowa" kiwnęła głową i wdała się w dyskusję ze swoją córą.
Wyciągnęłam książkę i pochłonięta jej treścią nie zauważyłam, że minęła właśnie godzina odkąd przyszliśmy. Tomek spojrzał na mnie, a potem na Panią, która ewidentnie jakby mogła to usiadłaby mu na kolanach, byleby tylko siedzieć jak najbliżej drzwi. Wiedziałam, że zaraz puszczą mu nerwy i puściły. "Agata czy ja muszę ustępować pacjentom miejsca skoro dwa metry od nas jest wolnych z jakieś dwanaście miejsc?". Nie czekając na moją odpowiedź wstał i oznajmił "Wiesz co poczekam tam, bo widzę że co niektórzy mają parcie na drzwi i zaczyna mnie to wkurzać." Wziął mi kurtkę i poszedł do drugiego pomieszczenia. A ja znów zanurzam się w opowiści o Toskanii.
Kolejkę pilnują sobie pacjenci, choć od czasu do czasu siostra wywołuje jakieś nazwiska. Ja czekam cierpliwie. Mija druga godzina....mija trzecia godzina... W końcu weszła Pani "nowa" ja będę zaraz po niej.
Po 30 minutach wstaję, bo słyszę jak drzwi się otwierają. Nagle Pani której mąż zajął przed momentem kolejkę, rusza do drzwi, nie patrzy na mnie tylko prze do przodu wchodząc i pytając siostrę "Czy może mnie Pani zawołać po nazwisku?" siostra pyta "Ale dlaczego?" ona się tłumaczy "Bo ja mam tu chyba jakąś ropę i mnie tak bardzo swędzi ta ręka, że ja tu nie będę tyle czekać." We mnie zaczęło się gotować. Siostra odpowiada jej "Proszę poczekać na swoją kolejkę." a ona dalej swoje "Ale ja nie będę tu czekać dwie godziny, bo mnie to swędzi". O nie Pusiaczku w moherowym sweterku i z poodpryskiwanymi czerwonymi pazurami, ja cię zaraz sprowadzę do pionu "Czy pani się z choinki urwała, czy pani nie widzi że obowiązuje tu kolejka, którą pacjenci sami pilnują? Pani myśli że ma jakieś dodatkowe przywileje? Każdego z nas boli, tu nie ma zdrowych ludzi. I proszę, niech się Pani odsunie i poczeka na swoją kolej, bo tamuje Pani ruch. Tu trzeba się uzbroić w cierpliwość i ja też cierpliwie poczekam żeby Pani stąd wyszła, bo chciałabym się w końcu rozebrać. Do widzenia Pani!". Takich ludzi niestety tutaj nie brakuje...
Witam się z siostrą, pokazuję ranę i pytam czy aby na pewno tak szybko te szwy mają być ściągnięte. Siostra patrzy i też stwierdza, że byłoby to za szybko i jedyne co mogłaby zrobić to powyciągać co drugi szewek. Po czym kładzie rękę na to miejsce i stwierdza "O kurcze jak tu chlupie", więc ją pytam "Czyli co chłonka się zbiera prawda?" odpowiada mi "Tak i zaraz ją wessiemy do strzykawki, uwaga małe ukłucie...o i już cała strzykawa limfy wymieszanej z krwią, w takim razie Pani Agatko zapraszam we wtorek wtedy zobaczymy czy możemy ściągnąć szwy." Przyjęłam do wiadomości to co powiedziała, ubrałam się i wyszłam.
W drodze do bufetu opowiadam Tomkowi o wszystkim co miało miejsce w gabinecie, zatrzymujemy się i widzimy jak kolejka w bufecie jest zakręcona w ślimak. Nie mamy siły na stanie po prawie czterech godzinach czekania - jedziemy do domu! Po wyjściu z Onkologii nagle przypominam sobie, że przecież miałam poprosić o przedłużenie zwolnienia lekarskiego - wracamy! Stajemy przed gabinetem raz jeszcze i czekamy. Po dwudziestu minutach, kiedy pacjentka wychodzi, ja wchodzę i proszę siostrę o karteczkę na zwolnienie. Siostra zdziwiona, że od razu o nią nie poprosiłam, mówi żebym poczekała bo musi podejść do lekarza po podpis. Czekamy, siedząc w szerszym holu niż ten przy gabinecie. Naszą uwagę przykuwa młodziutka dziewczyna, która czytając gazetę wdała się w jakąś awanturę z trzema siedzącymi obok pacjentami. Patrzymy na jej mimikę twarzy i teatralną gestykulację, słysząc tylko jak mówi " Wcale nie jestem dzieckiem, i to że jestem młoda nie znaczy że mało wycierpiałam. A co Pani w ogóle może wiedzieć skoro mnie Pani nie zna. Po czym mnie Pani ocenia skoro siedzi tu obok od pięciu minut." Nie wiem co dalej mówiło starsze towarzystwo, bo mruczeli coś do siebie kiwając głowami. Przyglądam się bardzo ostrożnie tej dziewczynie, tak żebym i ja nie dostała za chwile jakimś hasłem typu "I co się gapisz?". Na szczęście nie widzi jak się gapię, bo robię to ukradkiem zza ramiona Tomka. Ma brązowe włosy upięte w koczek, granatowy golfik zakryty szerokim swetrem z rękawami trzy-czwarte, dżinsową miniówkę, szare grube rajstopy i śliczne zamszowe botki. Kiedy z gabinetu obok zabiegowego wyczytują jej imię i nazwisko podnosi rękę i mówi jestem. (Czekając na konsultacje z lekarzem, pielęgniarka wyczytuje nazwiska z pięciu kartotek, które potem po kolei wchodzą do kabiny, w której się rozbierają uwydatniając leczony narząd, wchodząc już bezpośrednio do gabinetu lekarza.) Dziewczyna okazuje się być moją imienniczką, co zauważył też Tomek oznajmiając "Mogłem się domyślić, przecież prawie wszystkie Agaty mają to w sobie, że są takie zadziorne." Nagle mój obserwowany "obiekt" wyciąga z wielkiej, workowatej torby błyszczyk i poprawia swoim ustom kolor na malinowy, potem coś w rodzaju fluidu rozprowadzając go na powierzchnię nosa, czoła i policzków, po czym trzymając jedną ręką małe, kieszonkowe, różowe lusterko wyciąga czarną kredkę do powiek i poprawia kontur oka. Na koniec trzy psiknięcia perfumem o zjawiskowym falkonie i gotowe. Zwarta i gotowa schyla się do szarej torby, chowa swoje przybory "pierwszej pomocy" i udaje się w stronę kabinki. Mnie też woła siostra i wręcza karteczkę, z którą z kolei muszę udać się do izby przyjęć gdzie wpisują zwolnienia. Pani na izbie zabiera wszystkie potrzebne dane i każe mi czekać. Kieruję się w stronę okna, gdzie Tomek patrzy w stronę okien z holu z jakimś niedowierzaniem. Pytam go o co chodzi, a on zamiast mi odpowiedzieć,  pyta czy widzę tą Panią po drugiej stronie w oknie. "Tak" widzę starszą Panią w purpurowym kapeluszu spod którego wychodzą kręcone siwe włosy, w brązowym kożuchu z białym puchatym kołnierzem. Tomek opowiada, że ta Pani podeszła do okna, położyła torby na parapecie i wyciągnęła sobie śniadanie, "ale Agata to nie wszystko co ta Pani sobie wyciągnęła" zaczyna się śmiać "ona wyciągnęła sobie zęby, a teraz konsumuje swojego rogala przeżuwając go jak krowa trawę". Popatrzyłam na tą Panią i rzeczywiście jadła dość nienaturalnie popijając to wszystko płynem w srebrnym plastikowym kubku. Woła mnie Pani i wręcza wypisany świstek. Czytam czy wszystko jest w porządku, po czym Tomek mówi "Popatrz skończyła i zobacz co teraz zrobi". No rzeczywiście wkłada sztuczną szczękę... "Spadamy stąd. Ponad cztery godziny w tych murach to już za dużo, muszę zdążyć do pracy na 14."
Po przyjeździe, zmęczeni czekaniem rozprawiamy się z lodówką. Po krótkim czasie Tomek wychodzi do pracy, a ja zanurzam się w pościel z książka w ręku, mając nadzieję, że nie usnę po trzech stronach.

czwartek, 15 grudnia 2011

"Jak z bicza strzelił."

Czas, jaki mi wyznaczono na zrośnięcie się rany, upłynął w tempie błyskawicznym. Podczas tych dziesięciu dni, pomimo tego, że przespałam z nich całe dwa dni (nie wliczając nocek), to udało mi się zanurzyć w takie ciekawe lektury jak: "Do Santiago. O pielgrzymach, Maurach, pluskwach i czerwonym winie." Sokolików, "Książe Mgły" Zafona, czy "Drobiny Życia" Ks. Marchewicza. Zdołałam też, ugościć kilku znajomych i powymieniać się spostrzeżeniami, poglądami i przeżyciami. Wypisać kartki świąteczne, pomailować ze sprzedawcami z allegro i pogadać na Skype z rodzinką, która jest kawał drogi ode mnie. Przez ten okres udało mi się również, usprawnić moją lewą rękę, która jest teraz silniejsza od prawej i nogi, które za każdym razem kiedy chcę coś podnieść zginają się do siadu. CHAPEAU BAS! dla wszystkich tych niepełnosprawnych, którzy bez rąk, ustami i stopami radzą sobie w życiu codziennym, naprawdę wiele możemy uczyć się od nich, na pewno pokory i cierpliwości do samych siebie.
To był też czas, w którym mogliśmy z Tomkiem zwolnić i bez z góry narzuconego pośpiechu zastanowić się nad zorganizowaniem wszystkiego co dotyczy wigilii, którą w tym roku "będziemy" przeżywać u nas w domu. Niestety, pomimo tego że czekałam na tę możliwość od dawna, to nie będzie mi dane cieszyć się w święta tak, jakbym sobie tego życzyła i to wcale nie z powodu mojego leczenia, które przypada na ten czas (ja uznaję to za atut), ale z przyczyn ode mnie niezależnych. Mój bohater domu w wigilię i w dwa świąteczne dni pracuję na najgorszą zmianę jaką mógł mu ktokolwiek przypisać, czyli od 14 do 22. Ale biorę to na moją poranioną klatę i powoli przygotowuję się psychicznie, mimo tego, że nie tak miało być.
Dostawaliśmy też wiele propozycji na spędzenie sylwestra w miłym towarzystwie i co się okazuje, że jedyne na co możemy sobie pozwolić to dwuosobowy domowy bal przebierańców. Scenariusz jaki przewidujemy jest następujący... Żonka w swoim dresiku przebrana za pacjentkę Instytutu, mężuś w uniformie przebrany za pracownika mpecu, zasiadają do stołu zastawionego "chłopskim jadłem", który wcześniej sobie przygotowali. Po skończonej konsumpcji wygodnie układają się na sofie, wsłuchując się w radiowe, sylwestrowe hity. Po czym nastawiają budzik, by w razie niespodziewanej drzemki nie przegapić najważniejszego wydarzenia tej nocy... I słusznie bo budzik pięknie komponuje się z właśnie wystrzelonymi w niebo fajerwerkami budząc zaspanych domowników i daje sygnał, że to już ta chwila, na którą wielu czekało. Nasycając oczy kolorami petard, moczą usta w kieliszku, połykając symboliczny łyczek szampana. Po tym, jakże hucznym świętowaniu lądują w łóżku i... wtuleni każde w swoją pościel, zapadają w błogi sen, życząc sobie lepszego, ale nie gorszego Nowego Roku, gdzieś w oddali słysząc jeszcze spóźnionych, jak co roku świętujących z petardami na dworze. Tomek mógłby zostać w swoim uniformie, bo miałby wtedy dodatkowe minuty snu zanim wyszedłby na 6 do pracy.
Wiem że, nigdzie byśmy nie poszli ze względu na mój stan fizyczny, ale nie dość że zabierają mu święta, które miał chociaż w połowie spędzić z najbliższymi, to jeszcze sylwester, który jest już mniej dla nas istotny, ale mogliśmy go spędzić z naszymi znajomymi. Pozdrawiam człowieka, który tworzy grafik swoim pracownikom, życząc mu rodzinnych świąt...
Wracając do spokojnie przebytych, przeleżanych, przespanych i przechodzonych dni. Przez trzy ostatnie, wychodziłam na krótkie spacery, wypełniając ostrożnie płuca świeżym, w sumie jeszcze jesiennym powietrzem, tak by mogły być gotowe i sprawne na jutrzejszy dzień. Wychodzenie na powietrze bez uprzedniego dotlenienia mózgu, po tak długim siedzeniu w domu, mogłoby się skończyć zawrotami głowy, a tego byśmy nie chcieli.
Zanim udam się w ramiona Morfeusza, skorzystam jeszcze z tych paru chwil i oddam się, już napoczętej lekturze: "Za dużo słońca w Toskanii. Opowieść o Chiati" Castagniego. Jutro na pewno niczego się nie dowiem, ale oprócz zdjęcia szewków może coś ciekawego mnie spotka. Ktoś znowu opowie historię, może spotkam Panią "nową" i może odkryję jakieś nowe danie w bufecie, który zgodnie z tradycją mam zamiar odwiedzić.

czwartek, 8 grudnia 2011

Bieg "blank wolny"

Wczoraj, po końskich dawkach środków przeciwbólowych, mój organizm działał tak jakbym zapaliła sobie dobrego jointa. Od 15 do 20 miałam taką gorącą linię, że moje uszy rozgrzane były do czerwoności :-), ale pomimo odczuwanego zmęczenia mogłam rozmawiać dalej, bo każdy taki "telefon od przyjaciela" to duża dawka pozytywnej energii. A energii potrzeba mi teraz jak tlenu...
Dzisiaj jest już inaczej, mój power mnie opuścił.  Poruszam się w spowolnionym tempie, gdy wstaję w głowie mam karuzelę, a gdy próbuję zmienić opatrunek, bo krwawię jak po postrzale to nie umiem nawet usiedzieć na krześle, bo utrzymanie się na nim sprawia mi nieziemską trudność i mimo otwartych szeroko oczu jedyne co widzę to jakieś zółte plamy na czarnym tle. Na szczęście mój mąż ma wiele zdolności i tym razem bardzo dobrze sprawdza się jako pielęgniarz, dokańczając już na łóżku mój opatrunek. "Masz 12 szwów" - oznajmia. Tak wiem właśnie że jest ich tam tyle, wiem też, że mam zajebistego krwiaka i że wszytko jest tak zdrętwiałe, że można śmiało wbijać mi szpilki, a ja i tak nie poczuję ukłucia. Zasypiam, a kiedy po trzech godzinach się budzę, bohater mojego domu jest już z zakupami. Przygotowuje tymbaliki takie jak lubię, z przepisu swojej mamy. Madzia też przywiozła przepyszne czekoladowe muffiny z chałwą - naprawdę niebiańskie.
Pogościliśmy się, a teraz do łóżka. Czytam i znów zasypiam. Czas doładować baterie snem, bo przecież to najlepsze lekarstwo. Okres powrotu do zdrowia i sił po zabiegu chirurgicznym wymaga bardzo dużo czasu, cierpliwości i pokory. Tu nie ma miejsca na gonitwę, na wyścigi, tu trzeba uzbroić się w cholerną cierpliwość i słuchać swojego organizmu, który sam wyznacza moment na co w danej chwili możemy sobie pozwolić. Trzeba sobie wszystko mądrze poukładać w głowie, żeby nie narobić głupot i nie skrzywdzić siebie jeszcze bardziej.

środa, 7 grudnia 2011

Dzień po operacji - powrót do domu :)

Wchodzi na salę siostra, zapala światło i jak w filmie „Dzień Świra” powtarza to co wczoraj „Wstajemy i mierzymy temperaturę!”. Leżę i patrzę w sufit, czekam aż się dobrze rozbudzę. Jest 5:45 :-) Siostra czyści mój dren, a potem mówi żebym usiadła. Siadam a ona zakłada mi piżamę. Wstaję i idę po termometr. Jest mi bardzo słabo i głodna jestem jak wilk. Czuję takie ssanie, że rozglądam się po szafce, co też mogę zjeść. Otwieram szafkę, dobrze że Tomek wczoraj zapomniał zabrać to ciastko z jabłkiem. Jadłam powoli, żeby organizm tego nie zwrócił. Idę się myć, poranna toaleta jest ciut dłuższa od wczorajszej, bo muszę uważać żeby przypadkiem nie urwać drenu. Wracam i kładę się z powrotem, czkając na wizytę ordynatora.
Pani „nowa” po wczorajszym zabiegu przespała cały dzień, dzisiaj bardzo narzeka, że tak szybko ją wypuszczają do domu, bo ona myślała że poleży tu chociaż z tydzień. Pani „Kapitan” wyjaśnia jej, że tu jest na jej miejsce wiele pacjentek, które też czekają na zabieg i trzeba zwolnić im miejsca. Czuję, że rozmowa tak szybko się nie skończy. Pani „nowa” (jak tu leżę trzeci dzień) po raz czwarty zaczyna opowiadać to samo, co opowiadała Paniom wczoraj przywiezionym z bloku operacyjnego i innym swoim słuchaczkom - no bo przecież Pani "Kapitan" jej historii jeszcze nie zna...  Zagłuszam ją mp3.
Przyszedł ksiądz, przyjęłam Komunię Św., teraz idę spać. Budzi mnie wizyta ordynatora. Uśmiecham się, on sprawdza czy wszystko w porządku, nie zagląda nawet do karty i mówi „ Pani dzisiaj pójdzie do domu" trzyma mnie za rękę... "tylko dren proszę iść ściągnąć do opatrunkowego. Resztę zaleceń będzie Pani miała na wypisie”. Zapamiętał moje nazwisko… hmm ciekawe czemu  ha ha ha.
Zadzwoniłam do Tomka, zjadłam śniadanie – jedzenie w onkologii jest podawane na bardzo ładnych zamykanych tackach, jest smaczne i urozmaicone. Wypisuję karteczkę, żeby dostać zwolnienie lekarskie.
Potem idę zdjąć wenflon i dren. Tym razem nie sprawiało mi to takiego bólu jak ostatnio, gdy rurka była grubsza i zrastała się z moimi tkankami przez cztery dni. Przy wyciąganiu miałam wrażenie, że wytargują mi wnętrzności. Dziś było inaczej.  „Do widzenia, mam nadzieję, że trzeci raz drenu nie będę Pani wyciągać”.
Wracam na salę, a tam Tomek już czeka z torbą. Tomek jest po nocce, spał zaledwie godzinę. Szybko pakuję torbę i żegnam się ze wszystkimi, życząc pozytywnego myślenia „Uśmiech na twarz i do przodu!”. Idziemy do sekretariatu po wypis i zwolnienie. Na drzwiach jest napisane, że od 12:30, ale wchodzę i pytam czy są już może moje papiery, od razu oznajmiając że czytałam kartkę wywieszoną na drzwiach. Są! Zabieramy co mamy zabrać, ubieramy się i wyjeżdżamy.
Godzina 12 jestem w domu. Czuję się dobrze, więc rozpakowuję torbę, zamiatam przedpokój z prędkością „blank wolną”, a potem kroimy sobie ciastko od babci i robimy kawę. Tomek jest nieprzytomny, bo nie dość że spał godzinę to jeszcze musi iść na 14 do pracy. Po uczcie i niedługiej rozmowie idziemy się położyć. Jest 15 Tomka już nie ma, a ja odpowiadam w końcu na wszystkie smsy. Teraz mogę :)
Chciałam Wam wszystkim bardzo podziękować za wsparcie. Jestem w domu także zapraszam.
16 grudnia jadę zdjąć szwy, do tego czasu mam zamiar się rozpieszczać :-)

Onkologia dzień operacji

Położyłam się i myślałam że ta muzyka mnie wyciszy, ale niestety nie stało się tak, ponieważ Pani "nowa" dawała taki koncert, że musiałam iść do oddziałowej po tabletkę na sen. Próbowały mi wmówić, że już ją otrzymałam, ale spokojnie tłumaczyłam, że jedyne co mi siostrzyczki podały to zastrzyk do brzucha.
Dostałam, połknęłam i spałam do rana jak kamień. Do momentu, aż salowa dosłownie wparowała z komendą "Wstajemy i mierzymy temperaturę!”. Sprawdzam godzinę jest 5:45. Panie po amputacji wstają od razu. Ja mierzę, podaję temp. i zasypiam. Znów ktoś wchodzi do sali, tym razem wywołują moje nazwisko, no dobrze wstaję bo zmieniają pościel. Wręczają mi "seksowny" fartuszek do operacji, a potem idę na poranną toaletę.
Wracam, a tu wizyta ordynatora. Jest ten sam co 5 lat temu. Tym razem bardzo zasadniczy i mówi wojskowym tonem. W mojej głowie już kołują się myśli  "cholera, przecież nie jesteśmy kurczakami na taśmie produkcyjnej, którym hurtowo i bezboleśnie wycina się piersi!". Teraz moja kolej. Przychodzi i patrzy w moją kartę, po czym mówi "Pani do amputacji." I teraz nie wiem czy pyta czy stwierdza. Odpowiadam mu "Nie!", a on swoje "Ale tu jest wznowa raka, pani wie że tu będzie amputacja?", ja uparcie mówię swoje "Wiem że najpierw będzie próba zastosowania techniki ROLL, nie znam się na terminologii medycznej, wszystko jest w kartotece." Ordynator patrzy na mnie i chyba nie spodziewał się takiej odpowiedzi "Ale zgodę pani podpisała na amputację?", no to odpowiadam "Owszem!". Po pól godziny przychodzi i mówi, że już wszystko wie i jeszcze raz muszę się podpisać na audycie. Przeczytałam, podpisałam i oddałam.
Wielkie przygotowania czas zacząć. Zaprowadzają mnie na dział diagnostyki molekularno-izotopowej. Czekam aż mnie zawołają, podziwiając instytut, że mieści tyle ludzi w swoich murach…  Woła siostra, po czym wręcza kubeczek z testem ciążowym. Zaskoczenie chowam w sobie. Idę, robię, przynoszę. Siostra patrzy jedna kreska, więc dzwoni gdzieś i mówi "ROLL gotowy do zabrania". Trzech radiologów (w tym jedna kobieta) prowadzą mnie do gabinetu. Rozbieram się i kładę na kozetkę, przy której jest jakaś bardzo nowoczesna aparatura. Proszą abym obróciła się tak, by było mi wygodnie i żebym się czasem nie ruszała, bo tu są ważne milimetry. Pani doktór mówi mi, że poczuję użądlenia, ale będzie do wytrzymania.  Było to nieprzyjemne, ale szczerze w skali  od 1 do 10 daje  4… Już po bólu. Wstrzyknęli coś, porozumiewając się swoimi kodami i odesłali na oddział. Przebieram się w fartuszek, połykam magiczną tabletkę i zaczynam po jakimś czasie ziewać. Wraz z ziewaniem przychodzi czkawka, ale tak rytmiczna i głośna, że mogłabym zapisać się z Panią "nową" to jednej filharmonii jako instrument. Ze wstydu chowam głowę pod kołdrę i próbuje zagłuszyć to "szczekanie". Zamiast zasypiać to się rozbudzam... Po 15 minutach koniec tej walki. Zasypiam "głupi Jasiu" zaczyna działać, zdążyłam jeszcze pożegnać się z Panią, która nałożyła perukę, przebrała się, dostała wypis i razem z mężem udała się w swój świat. Druga Pani, źle znosi tą amputację i zostaje w szpitalu jeszcze jeden dzień. Na miejsce zwolnionego łóżka, pielęgniarka przyprowadza nową pacjentkę. Młoda i drobna, ale ja jedną nogą we śnie już prawie nie kontaktuję.
Coś uderza w moje łóżko, nie to siostry mnie wiozą na blok, uderzając  łóżkiem o futrynę. No tak przyszedł czas i na mnie. Poznaję tę samą poczekalnię, w której byłam w 2006r., nie ma we mnie lęku ani strachu. Słyszę wyjeżdżających w jednym czasie dwóch panów, którzy coś pomrukują dopiero wybudzeni. Podchodzi do mnie młodziutka i przemiła siostra, zakłada mi wenflon i prosi o cierpliwość, bo muszą posprzątać salę po pacjencie. Ależ ja się wcale nie niecierpliwię...
Sala jest choinkowo zielona, z niezliczoną ilością nowej aparatury. Wszystko tyka, pika i fuczy. Instrumentariuszka, której widać tylko oczy, przygotowuje narzędzia, a siostra już na nowym i zimnym łóżku, rozkłada i przyczepia mi rzepami ręce do specjalnych podpórek. Nogi też zabezpiecza rzepami, jakbym miała się zaraz rozmyślić i uciec. Po minucie jestem już cała w rurkach, kabelkach i co chwilę mierzącym ciśnienie aparatem. Patrzę na prawo, a między drzwiami wisi krzyż z Panem Jezusem, uśmiecham się i myślę w duchu "Jezu ufam Tobie!". Anestezjolog  pyta mnie o imię i prosi żebym wzięła pięć głębokich oddechów...

Boże jak mnie drapie w gardle, czuję że mam maskę z tlenem więc oddycham spokojnie... Obudziłam się - cudownie. Widząc to podchodzi siostra i pyta czy wszystko dobrze, po czym zdejmuje całą uprząż i wiezie na sale. Wjeżdżam na salę i patrzę na Panią „łysiuteńką”, mówi mi że Tomek już był, więc podaje mi telefon, a ja wysyłam mu smsa, że już jestem.  Pani pyta mnie „Jak tam?”,  wiem o co pyta, odpowiadam że jeszcze nie zaglądałam tam i że nic nie czuję,  bo mam wszystko zdrętwiałe. Nagle ni z gruchy, ni z pietruchy zaczynają, kapać mi łzy. Wycieram je z lekką nerwowością i mówię, że nic mi nie jest, tylko emocje ze mnie schodzą. Całe napięcie jakie się we mnie kumulowało od maja, spływa jeszcze przez chwilę. Pani głaszcze mnie po ręce i mówi „Tak dzielnie wszystko znosisz, nam aplikujesz niezłą dawkę optymizmu  i dzielisz się poradami. Ale kiedyś też musisz odreagować”. Uśmiecham się i pomału podnoszę kołdrę… są dwa wzgórki „Dziękuję Ci mój Boże!!!”. Myślę sobie, że przy tych wszystkich moich smutnych doświadczeniach mam bardzo wiele szczęścia. Wchodzi Tomek z rodzicami, śmiejemy się i w miarę cicho opowiadamy sobie różne rzeczy. Do Pani „nowej” też przychodzą dwie córki. Takie same ”pierdolińskie” jak ich mama, ale bardzo uprzejme. Dostaję różne smsy, niestety za słaba jestem żeby na nie odpisywać. Nic mnie nie boli, tylko ciągnie w środku bardzo dziwnie. Tomek głaszcze mnie po głowie, ale przerywa mu siostra i prosi gości o opuszczenie sali. Podchodzi do każdej z nas i wyciąga przewód, czyszcząc dren. Już wiem co mnie tak ciągnie… Potem goście wchodzą i kontynuują odwiedziny jeszcze przez pół godziny.
Znowu cisza, leżę i patrzę w sufit, odwracam głowę i widzę jak Pani, która dzisiaj przyszła patrzy się na mnie i zagaduje. Zaczyna opowiadać mi swoją historię, nie papla tak bez sensu jak Pani „nowa”. Opowiada, że jest spod Bydgoszczy, a z zawodu marynarzem i zdobyła  nawet tytuł Kapitana jako jedyna w Polsce kobieta. Mają z mężem swój statek, który przez jej chorobę niszczeje, bo nie może na razie nim pływać, a mąż nie chce go wydzierżawić. Ma też prawko kat. A i Junaka w garażu, który jest dziesięć lat młodszy od niej.  Ma 37 lat, jest energiczna i bardzo wesoła, takiej osoby mi tu brakowało. Jak miała półroczne dziecko, okazało się, że musi iść na amputacje, bo ma „mandarynkę” w piersi. Dzisiaj, czyli po trzech latach przyjechała do Gliwic zrobić rekonstrukcje piersi, a ponieważ tutaj mają lepszą rekomendacje niż Onkologia w Bydgoszczy, powiedziała że wytrzyma dziesięć dni bez rodziny, choć wie że łatwo nie będzie. Pokazuje mi zdjęcia swojego syneczka, który wygląda tak ślicznie, że można go pomylić z dziewczynką.  Pani „łysiuteńka” też zaczyna coś opowiadać, ale mimo moich szczerych chęci nie daję rady i zasypiam. Podają mi kroplówki z końską dawką środka przeciwbólowego…

poniedziałek, 5 grudnia 2011

Onkologia dzien pierwszy

Obudziłam się tuż przed budzikiem, Szisza jak zwykle przyszła się poprzytulać i bardzo zdziwiona, że jej pani wstaje, siada i pomrałkuje. O 7:20 już pobierają mi krew, ale przed tym pobraniem stoję w kolejce, w której ludzie zajęci swoimi myślami nie zauważają ok. osiemdziesięcioletniej babuleńki siłującej się od minuty ze swoim zamkiem, który zatrzasnął się w jej kurtce. Pomyślałam to co zwykle myślę w takich sytuacjach - co za znieczulica. Podchodzę więc do babci i oznajmiam, odkładając jej laskę na bok, że jej pomogę. Babcia odwdzięcza się uroczym uśmiechem i pręży żebym miała lepsze dojście do jej niesfornego zamka. Rozumiem że wszyscy mamy zmartwienia, ale rozglądajmy się wokoło, bo inni nie są tak sprawni fizycznie i nawet najdrobniejsza pomoc uwalnia ich od mordowania się np. z zamkiem.
Siedzę i czekam aż otworzą bufet. Ten bufet to nie jakaś zwykła jadłodalnia. W tym miejscu można zjeść tak dobre rzeczy, że człowiek przy ich konsumowaniu zapomina po co tutaj przyjechał...o i widzę tort kaukaski na porcje ;-) Ok, nie ma co się rozpieszczać idziemy pod gabinet.
Zaprowadzili nas do anestezjologa i kazali czekać. No to czekam cierpliwie, jedna godzina już minęła. Niestety nie ucieknę od rozmów jakie prowadzi, licytująca się na wycięte narządy, czekająca ze mną grupka ludzi. Chodzę po korytarzu i nucę sobie pod nosem, zagłuszając tę gorącą dyskusję. Dobra wołają mnie. Anestezjolog tylko posłuchała czy nie mam szmerów, bo cały wywiad już ze mną zrobili półtorej tyg. temu. Dziękuje, do widzenia i lecimy na dól pod gabinet do chirurga. Miły wysoki i siwy pan patrzy na mnie i z uśmiechem pyta "ma pani świadomość, że w grę wchodzi amputacja piersi?" odpowiadam "tak". Cholera pewnie, że mam ale jeśli to ma mi przedłużyć życie, to niech wygra życie, a nie kawałek ciała, a kobiecość? Kobiecość się ma w środku. No dobrze, jeszcze podpis w czterech miejscach, że się na wszystko zgadzam i lecimy na izbę przyjęć przebrać się na oddział.
Recepcja oddziałowych udekorowana świątecznie aż milo. Jestem w sali, z której właśnie wywieźli dwie łysiuteńkie panie. Jest też pani która przyszła ze mną jako "nowa".
Odprowadziłam Tomka, czułe słowa, słodkie pożegnanie, całus w czoło i już. A potem fru, do kaplicy porozmawiać z Bogiem chociaż przez kilka chwil.
Na obiad się nie załapałam, przysługują mi posiłki od kolacji - dla mnie nie ma problemu zejdę do bufetu.
Dostałam dostawione łózko, bo jest tyle chorych, że z sali trzy os. zrobili cztero. Jestem usytuowana przy oknie, nie mam światła wiec długo nie poczytam, nie mam też dzwonka do sióstr w razie czego - ale nie ma problemu poradzę sobie.
Leżę i czytam, pani "nowa" próbuje znaleźć rozmówce albo co się potem okazuje słuchacza. O coś mnie pyta, ale ja zaczytana tylko niedbale odpowiadam "nie wiem". Mija godzina, robię się głodna schodzę do bufetu na pangę. Potem odkrywam w nowej części instytutu genialna toaletę, czystą, pachnącą z grającym radiem i co dla mnie najważniejsze - z zamkiem w środku.
Wracam do siebie. Czytam i trawie. Pani "nowa" znów próbuje zagadać bezskutecznie. Trawie i próbuje nie zasnąć przy tym moim czytaniu. Ksiądz Kuba przepięknie opisuje swoich podopiecznych, szkoda by było urwać wątek.
Wjechali z panią po zabiegu, nie było jej cztery godziny. Pamiętam, że kiedy mnie zabrali o 11 na blok operacyjny to przywieźli mnie ok 18.
Zaczynam się denerwować, bo panie po zabiegach potrzebują ciszy i snu, a pani "nowa" zaczyna od niewinnego pytania "boli panią?". A potem to już z górki - nawija, opowiada im najpierw cały swój przebieg choroby, a jak już kończy o sobie to zaczyna opowiadać o wszystkich przypadkach choroby swoich koleżanek, a potem koleżanek tych koleżanek - co za mania! Uciekam na korytarz, jem w spokoju kolacje - znów ryba czyli makrela w pomidorach.
Czytam dalej póki się da. Przerywa mi siostra oznajmiając, że od godziny 22 już nic nie jem i nie piję, bo jutro zabierają mnie na blok. Radio gra w mojej mp3 i powoli mnie usypia.
Jutro po imprezie z chirurgami będę nieżywa, napisze jak oprzytomnieję.

niedziela, 4 grudnia 2011

Reakcje

Najgorzej jest wtedy, kiedy człowiek jest sam w domu i ma mnóstwo czasu na myślenie. Mimo radia, które gdzieś tam próbuje odwrócić naszą uwagę i wykonywanych czynności które wymagają skupienia, to często wkradają się myśli, których nie chcemy dopuścić do naszego umysłu.
I tak też jest dzisiaj, popijając aromatyczną kawę, przy muzyce jaką serwuje trójkowe radio, analizuję ten okres od momentu kiedy pytana "jak zdrówko?, jak wyniki?" odpowiadałam pisząc prawdę. Reakcje były różne np:

"Mnie też huczy w głowie, już od Twojego SMS-a. A jaki plan leczenia? No to masz szczęście. Fajnie, że wieści są w miarę dobre i że to wszystko tak szybko! Stawiam na nieboraka. Po operacji Ci powiedzą, nie? ...aha, ale Ty się nie wahaj i jak będzie trzeba to niech tną! Choćby Ci mieli obciąć cycka, to przecież ważniejsze jest życie. Najważniejsze. Niech robią co chcą żeby tylko skutecznie. Nie masz nad czym myśleć, wyrycz się, zaciśnij zęby i się nie poddawaj. Ja Cię tu chcę i masz tu wrócić. Kapujesz? Prędzej czy później."

"Agata przykro mi, ale masz racje trzeba żyć iść do przodu, wiem ze to marne pocieszenie, ale będę cie wspierał jak tylko będę mógł oczywiście moja rodzinka też. Mam nadzieje, że wiesz że inni tez się martwią twoim problemami, szczególnie bliscy. Cieszy mnie to ze masz twardy charakter i wiem ze mimo wszystko dasz sobie radę, ale i będziesz pamiętała że masz nas."

"Boże... dziewczyno... ja pierdole! Nawet przez myśl mi nie przeszło ze tak może być, naprawdę nie wiem co powiedzieć, pisać.  musisz się trzymać. Co to za cholerstwo się czepia ludzi. Wiem ze optymizm daje dożo, ale nie możesz też pracować tak ciężko, bo stres tez źle wpływa na organizm. Ty masz Skarb - macie siebie nawzajem i dasz rade wiem ze tak będzie. Dech mi zaparło... tylko mogę Cie podziwiać ja nie wiem jakbym się zachowała w tej sytuacji, ale chyba nie miałabym takiego  zaparcia i siły. trzymaj się i odezwij czasami, częściej jak w ostatnim czasie ok?"

"Wiem już o tym od jakiegoś czasu, od wtedy. To jest zupełnie nowe zachorowanie - prawda? Tamto wyleczyłaś, ale nowa franca się pojawiła. Wiem, że jesteś silna, mimo, ze Ci ciężko. Wiesz - cycka szkoda, ale życia bardziej, ja wiem, ze Ty wszystko ogarniasz i rozumiesz, wiem, ze dasz rade przejść przez te leczenie... Plany trzeba mieć na życie, ja tez mam, każdy powinien mieć. Masz dobre plany, ale niestety nie możesz się spieszyć. Najważniejsze to iść do przodu w planach i w czynach powoli, ale skutecznie, Ty idziesz, Ty realizujesz plany. Wytłumacz sobie tylko, że jest tak, że musisz plany rozłożyć w czasie. O wszystko możesz pytać - dlaczego Ty, dlaczego wtedy, dlaczego nie inaczej? Nigdy nie jest tak źle, aby nie mogło być jeszcze gorzej. To co najważniejsze masz super, masz Tomka, macie dobre życie...tylko ten "katar", ale "katar" wyleczysz zobaczysz. Trzymajcie się. Jestem z Tobą - pamiętaj!"

"Strasznie mi przykro przez to co Cię spotkało.  Ja naprawdę modliłam się, żebyś była zdrowa. Nic co teraz  powiem i tak niczego nie zmieni. Wiem tylko, że jeśli przetrwałaś przez te pięć lat i dzielnie walczyłaś- to teraz też Ci się uda. Musisz być silna, dla siebie samej przede wszystkim. Jesteś młoda, pełna życia i jeszcze dużo dobrych chwil przed Tobą. Tylko proszę Cię nie poddawaj się!!!!!!!! Ale też nie duś wszystkiego w sobie, jeśli chcesz się wypłakać to płacz do woli. Przynajmniej mi to pomaga, chociaż ja nigdy nie byłam w takiej sytuacji jak Ty. Ja wiem tylko jak to jest, jak wszystkie plany i marzenia legną w jednej chwili  w gruzach, jedynie czas i siła którą mamy w sobie może nam pomóc przetrwać te najgorsze chwile i obecność innych osób, tych najbliższych i tych obcych.Nie wiem jak Ci pomóc, jeśli tylko będziesz czegoś potrzebowała to mów, bo ja naprawdę nie wiem. Jestem cały czas myślami z Tobą. Wszystko o czym teraz pisze wydaje mi się banalne."

"Spodziewałam się wielu rzeczy, ale na pewno nie tego. Byłam właściwie pewna, że wyniki, które odebrałaś są w miarę pozytywne... Pozytywne dla Ciebie, nie dla tego skurwiela zwanego nowotworem. Wobec takiego obrotu sytuacji jedyne co mogę zrobić to chylić czoło przed Twoim powerem - bejbe nie dałaś niczego po sobie poznać. Chyba nie ma we mnie żadnej mądrości, którą mogłabym wygłosić, ani siły którą mogłabym Ci przekazać, bo masz jej po prostu więcej ode mnie. Wytarte frazesy pod tytułem "przykro mi", choćby nie wiem jak prawdziwe tu się po prostu nie sprawdzają."

"Oczywiście że jesteś inna - cudownie inna, rzadki a przez to wyjątkowo cenny egzemplarz. Wkurwia mnie ta bezradność, że nie wiem jak ci pomóc. Mogę tylko wyrazić gotowość do odwiedzin i wysłuchania Cię i przytulenia zawsze jak będziesz tego potrzebować. Kocham Cię" 

"Pewnie nic mądrego nie napiszę po tym co mi przesłałaś podziwiam Cię za spokój, pogodę ducha i pozytywne myślenie wierzę, że wszystko będzie ok. Ze swej strony mogę jedynie obiecać trzymanie kciuków i modlitwę gdybyś chciała kiedyś pogadać to zawsze jestem gotowy." 

"Czuję się jak kretynka pisząc Ci o tym, ale wiesz że nie będę traktować Cię jak kaleki, ani nie dam Ci taryfy ulgowej tylko dlatego że jakieś raczysko chce zawładnąć twoimi piersiami. Strasznie czyta się taką diagnozę, zwłaszcza jak dotyczy bliskiej osoby, ale jak już raz stawiłaś temu czoła to tym razem nie będzie inaczej. Wierze w to bardzo...i chyba tylko w to."

"Chciałam Cię tylko mocno uściskać. Myślę o Tobie nieustannie, dobrze jest skupiać myśli wokół takiego cudnego człowieka. Człowieku cudny walcz o siebie. My o Ciebie też będziemy. I pamiętaj jesteśmy tuż obok..."

Przy takim wsparciu, tylu dobrych słowach i takiej serdeczności, człowiekowi robi się bardzo ciepło na sercu. Ale ma też najbliższych, którzy nie wiedzą jak mają ze mną rozmawiać, jak reagować, jak się do mnie odnosić, bo się boją, że powiedzą coś nie tak. Wolą mnie unikać, nie dzwonić i nie pytać. Sami nie potrafią sobie z tym poradzić i wolą unikać tego tematu. Ja szanuję ich reakcje, ponieważ każdy przeżywa wszystko na swój sposób, to piękne że się tak różnimy od siebie. 
Moja reakcja natomiast była do przewidzenia, bunt i złość, nawet ocierałam się o agresję. Wyzwałam to "gówno" niezliczoną ilością przekleństw i obiecałam mu, że go zabiję.

Od dwunastu lat los mnie nie oszczędza, kopie pode mną doły, które udaje mi się przeskakiwać, stawia na mojej drodze toksycznych ludzi, na wpływy których nie jestem podatna i doświadcza mnie takim cierpieniem fizycznym i psychicznym, że nie wiem jakim cudem jeszcze nie jestem w szpitalu psychiatrycznym. Może to pyszne, może nieskromne, ale dzięki temu, że mam "okropny charakter" i musi być po mojemu, myślę że "trafiła kosa na kamień" i będzie się iskrzyć bo nie popuszczę i tym razem. Nie dam się kopać w dupę, mogę cierpieć fizycznie, mam wysoki próg bólu, ale psychicznie mnie to "gówno" nie zniszczy. 

Torba spakowana czeka od półtorej tygodnia, ja wypielęgnowana, wypoczęta, uśmiechnięta i gotowa na podjęcie wyzwania, jak wojowniczka Xena - czas ruszyć w podróż. 

Do usłyszenia, do zobaczenia...  


sobota, 3 grudnia 2011

Przygotowania

Pierwsza sobota grudnia, gdyby nie to, że zapomnieli zapytać mnie o sprawy kobiece za pierwszym razem przed wyznaczaniem terminu, to na pewno byłabym już po... Ale widocznie tak miało być, bo kiedy wróciłam cała zdezorientowana do domu to spisałam sobie dwanaście rzeczy, które mi zostały do zrobienia, a dziś siedzę i odhaczam po kolei co udało mi się z nich zrobić. I tak patrzę na tą moją kartkę zadań i widzę że zrobiłam wszystko. Także sobota i niedziela są tylko i wyłącznie dniami na moje przyjemności.

sobota, 26 listopada 2011

"Powtórka z rozrywki"

Jakiś czas temu dowiedziałam się, że to jednak nie jest koniec mojej pięcioipółletniej walki z rakiem piersi.
"Pani Agato wynik jest niestety pozytywny..."

Czekając na te wyniki, człowiek sobie gdzieś tam w duchu myśli, przecież dość już się nawalczyłam, byłam pokorna, słuchałam i stosowałam się do wszystkich zaleceń lekarzy. Nie paliłam, nie jadłam świństw, byłam aktywna fizycznie... Kiedy zaczynałam tę "podróż", żyłam tak jakbym miała zadania do wykonania, moim celem było robić wszystko, by rak nie zasłaniał mi najlepszych chwil jakie mogłam przeżyć, czerpiąc ze wszystkiego radość, walcząc starałam się żyć normalnie, nie afiszując się, że mam raka i nie obarczając innych moją chorobą.

Mam wokół siebie garść cudownych ludzi, którzy wspierając mnie - każde na swój sposób, dodaje mi sił i wiary, że to "gówno" się w końcu musi skończyć.

Dlaczego w takiej formie?

Tak naprawdę to nie potrafię przelewać swoich uczuć i emocji na papier. Kiedyś chciałam nawet mieć swój pamiętnik jak byłam nastolatką, ale nie wychodziło mi to w żaden sposób.
Stworzyłam tego bloga, nie dlatego że jest to teraz takie modne, ale dlatego że dzięki tym wpisom wszyscy Ci którzy chcą być na bieżąco z moimi doświadczeniami mogą wejść i po prostu poczytać...